wtorek, 25 grudnia 2012

- Rozdział V -


Słońce lśniło za oknem, rozlewając swój żar po skromnym pokoju Karin. Wsłuchiwała się w głuchą ciszę, która coraz drażliwiej rozbrzmiewała wśród czterech, jasnych ścian. Czuła w swoich nozdrzach zapach starej, od dawna niezmienianej pościeli. Fiołkowe oczy wbite były w jeden punkt. Strudzone codziennością wargi dziewczyny milczały. Jej oddech był ciężki i nierówny. Po jej głowie krążyło wiele różnorakich myśli, których nie potrafiła w żaden sposób zebrać. Wyciągnęła spod kołdry ręce, po czym przyłożyła je do twarzy i przetarła oczy. Łóżko lekko zaskrzypiało, kiedy podnosiła się na łokciu, aby spojrzeć na zegarek.
8:13. Niedziela.
Przygryzła lekko dolną wargę i westchnienie, pełne goryczy, wydobyło się spomiędzy jej warg. Zsunęła wolno nogi z łóżka, kładąc bose stopy na zimnej podłodze. Podniósłszy się, skierowała wzrok na śpiącego na łóżku obok brata. Podeszła do niego, a jej dłoń odruchowo powędrowała w stronę jego policzka. Uśmiechnęła się i, schyliwszy swoją posturę, ucałowała delikatnie jego czoło.
Wyprostowała się i z wolna skierowała się w stronę drzwi. Jej dłoń nacisnęła klamkę. Przestąpiła próg swego pokoju, drżąca i niepewna. Wyjrzała zza drzwi i zobaczyła śpiącą na kanapie matkę. Kiedy znalazła się przy niej, skrzyżowała ręce na piersiach, a twarz jej wykrzywił ból. Po pokoju walały się niedopalone papierosy, puste butelki po wódce i puszki po piwie. Lizz nachyliła się na swą rodzicielką kręcąc głową. Wyciągnęła swą dłoń i zgarnęła kosmyki czarnych włosów z jej twarzy. Podniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu i zobaczyła leżące obok kobiety otwarty album z fotografiami z dzieciństwa, na których był także ich ojciec. Poczuła jak rozpacz ściska jej serce. Chwyciła album i, zamknąwszy go, odłożyła na stół. Rozłożyła koc i przykryła nim śpiącą kobietę, po czym odwróciła się, kierując  w stronę łazienki. Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do lustra, umieszczonego nad zlewem, na drzwiach szafki. Wyglądała marnie. Bardzo marnie. Przeczesała dłonią włosy, po czym związała je. Otworzyła szafkę i wyjęła zeń pastę do zębów i szczoteczkę. I kiedy zamykała ją z powrotem, z jej krtani wydobył się przeraźliwy krzyk, a po wnętrzu pomieszczenia przeszło echo tłuczonego szkła. Karin odrzuciło do tyłu, aż stuknęła głową o ścianę i padła nieprzytomna na ziemię.

***
Szepty, przerywane wrzaskiem i kłótniami przerwały spokojny sen dziewczyny. Wyłapywała wiele głosów. W końcu wszystko ucichło.
- Karin… - szepnął czyjś czuły głos, a czyjaś ciepła ręka dotknęła jej policzka.
A Lizz machinalnie rozwarła oczy i wyciągnęła obie ręce przed siebie, podnosząc się i chwytając za gardziel siedzącego na brzegu jej łóżka szpitalnego chłopaka.
- ZOSTAWI MNIE! – jej krzyk rozniósł się po sali szpitalnej. Krzyczała prosto w jego twarz, a jej oblicze ściągnięte było przerażeniem.
- Karin… - odezwał się ten sam, chłopięcy głos. Jej wargi zadrżały ostatni raz i umilkły. Dłonie rozluźniły uścisk i zaczęły zsuwać się po jego ramionach, aż opadły na biel szpitalnej pościeli.
- Tayed… - wymamrotała imię chłopaka pod nosem, opuszczając głowę. Zacisnęła pięści i cicho, prawie niesłyszalnie jęknęła.
- Lizzy… Co się stało wczoraj rano w twojej łazience?
I wtedy oczy jej rozwarły się szeroko. Podniosła swoje fiołkowe spojrzenie na chłopaka. Jej źrenice pomniejszyły się w uczuciu przerażenia, wywołanego wspomnieniem wczorajszego poranka. Kiedy zamykała szafkę, w lustrze ujrzała coś, czego widzieć nie chciała. Ujrzała…
Swoją śmierć.
Widziała siebie, wiszącą na sznurze. Krew, która wolno spływała wzdłuż jej twarzy była jeszcze ciepła. Widziała także mężczyznę, który stał obok i, przyciskając ostrze noża do jej gardła, zlizywał krew z jej skroni.
Po jej policzkach zaczęły sączyć się łzy.
- Co do…? – urwał Tay, patrząc na dziewczynę z przerażaniem w oczach.
- Przytul mnie… - szepnęła.
- Co?
- Zamknij się i zrób to, o co proszę!
Chłopak zdezorientowany zachowaniem Karin, posłusznie chwycił ją w ramiona, przyciskając do swego ciała. Szloch wydobył się z jej warg. Drżała. Drżała na całym ciele, nie mogąc się uspokoić. Koszulka Tayed’a z każdą chwilą stawała się coraz to bardziej mokra. Przeczesywał jej włosy, muskał wargami jej czoło, powieki, skronie, aż zaczęła się uspokajać.
- Odpocznij jeszcze… - mruknął do niej, wypuszczając ją ze swych objęć.
Ułożyła głowę na poduszce i spojrzała załzawionymi oczyma na sufit. Aksamit jej powiek zaczął wolno opadać na jej oczy, a oddech wyrównywał się. Zasypiała, aż znalazła się w innym świecie.

***
Stała po środku szpitalnego korytarza, bosa, w szpitalnym ubraniu. Nie było tu nikogo, oprócz niej. Bynajmniej tak jej się wydawało. Korytarz był dobrze oświetlony i przeraźliwie cichy. Niesłychanie dziwny w swym bezgłosie. Po chwili światła zaczęły gasnąć. Pojedynczo. Karin zaczęła biec, uciekając przed zbliżającą się ku niej ciemnością. Chwilę potem owe milczenie zaczęły przerywać czyjeś jęki, krzyki i błagania.
- Pomóż nam!
- Nie uciekaj!
- Nic ci nie zrobimy!
- Jesteśmy przecież tacy sami!
- Potrzebujemy jedynie…
- TWOJEJ DUSZY!
- DO NASZEGO ZBAWIENIA!
Dostrzegła przed sobą drzwi. Dopadła ich, chwyciła klamkę i nacisnęła ją, po czym wybiegła za nie, znajdując się w zupełnie niespodziewanej scenerii.
Stała na trawiastej polanie, porośniętej cudownymi wrzosami. Bose stopy przedzierały się przez trawę i kwiaty. Słońce raziło jej oczy. Przesłoniła je dłonią i rozejrzała się, a oczy jej napotkały posturę jakiegoś chłopaka. Kiedy odwrócił się, zobaczyła twarz Tayed’a. Zaczęła biegnąć w jego stronę. Chciała rzucić się w jego objęcia, leczy kiedy wpadała na niego, on zniknął, rozpłynął się niczym mgła. Upadła na ziemię. Podniosła swe spojrzenie i ujrzała widok przeraźliwy, okropny. Gehenna w czystej postaci. Widziała tego samego mężczyznę, co w lustrze. Jego oczy paliły swa pustką. Były czarne, płynęła z nich krew. Jego wargi były zszyte. Przez twarz przechodziła bardzo widoczna blizna. Miał długie, kruczoczarne włosy. Odziany był w płaszcz, sięgający do kolan. Spod niego wystawały czarne spodnie i takowe buty. Jedna z bladych rąk, swymi szponami trzymała odciętą od reszty ciała głowę Tay’a, a druga pchała ów resztę na podłoże, wprost we wrzosy…

***
Karin z łatwością rozwarła oczy, kiedy kobiecy krzyk przeciął spokój panujący w szpitalu. Podniosła się na łokciu, wsłuchując w panującą za drzwiami kłótnię dwojga osób. Rozszerzyła oczy, zsunęła się z łóżka i skierowała do drzwi. Dopadła klamka i już chciała nacisnąć ją, kiedy do jej uszu dotarła intrygujący element sprzeczki.
- Przepuść mnie! Jestem jej matką! – krzyczała kobieta.
- Śmiesz nazywać się matką tych dwojga?! Po tym, co zrobiłaś tym dzieciom?! Po tym co zrobiłaś tej dziewczynie?! Po tych wszystkich łzach, które przez ciebie wylała?! Po tym, jak niemal sama się jej kobieto wyrzekłaś?! Tak?!
- Zamknij gębę, parchaty gówniarzu! Nie tobie o tym decydować! Zejdź mi z drogi!
- Kocham ją. I nie pozwolę, żeby cierpiała po raz kolejny przez Ciebie – warknął chłopak przez zęby.
Kobieta zamachnęła się i wymierzyła potężny cios dłonią prosto w policzek Tayed’a. I w tym momencie drzwi otworzyły się. Karin, nie mogąc nic powiedzieć, po prostu stała w progu, przyglądając się to matce, to chłopakowi.
- Karin… - wydusił z siebie Tay, chwytając się dopiero po dłuższej chwili za policzek.
- Moja kochana córeczko! – szloch Mary rozdarł powietrze.
Kobieta złożyła ręce, niczym do pacierza i ruszyła w stronę córki. Chwyciła ją w swoje objęcia, wylewając rzewnie łzy.
- Tak się martwiłam! Myślałam, że mi serce pęknie!      Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, z tego, co ja…
- Puść mnie.
- …przeżywałam? Byłam taka zrozpa…
- POWIEDZIAŁAM, ŻEBYŚ MNIE PUŚCIŁA! – Lizzy wydarła się, a Willy, który siedział na krześle obok podskoczył, spłoszony donośnym głosem siostry. Wyrwała się z objęć rodzicielki i skierowała na nią swe parzące, przesycone jadem spojrzenie.
Kobieta odskoczyła lekko, patrząc oniemiała na dziewczynę. Opuściła ręce i ściągnęła brwi ku sobie. Jej nos lekko się zmarszczył, a na twarzy pojawił się niemały grymas. Była oburzona zachowaniem nieletniej.
- Jakim tonem odzywasz się do matki?!
- J-ja… - jęknęła cicho, po czym podniosła zlodowaciałe spojrzenie na kobietę – Ja nie mam już matki – dokończyła pewniejszym tonem, po czym odwróciła się, wchodząc za drzwi szpitalnej Sali, które po chwili zamknęły się za nią.
Mary stała, wpatrzona pustymi oczyma w drzwi, które dopiero co zamknęły się za dziewczyną. Opadła na krzesło i schowała twarz w dłoniach. Tayed spojrzał na nią, wzdychając ciężko. Słyszał jej szloch. Szloch pełen bólu. Straszliwego bólu. Chwycił Williama za rękę i poprowadził go do sali, w której znajdowała się Lizzy. Po chwili i oni zniknęli z pola widzenia. Kobieta została sama na korytarzu, zmagając się z własnym cierpieniem.

***
- A więc co się stało w łazience? – rozbrzmiał nagle głos Tayeda. Poważny. Pełen troski i zmartwienia o dziewczynę.
- Nic. Po prostu stłukłam flakonik z perfumami i odskoczyłam, walnąwszy głową w ścianę – wymamrotała, patrząc na rozpościerający się za oknem widok zachodzącego słońca.
- I tak wiem, że kłamiesz. Wiem także, że nie wyduszę z ciebie odpowiedzi… W końcu sama mi powiesz o tym – rzekł chłopak, po czym odwrócił się i skierował swój wolny krok w stronę łóżka, na którym leżała Karin. Nachylił się nad nią, po czym ucałował jej czoło. Jego wargi były tak ciepłe, tak przyjazne. Czuła się taka bezpieczna. Przymknęła lekko oczy, kiedy oddalał się, a jego dłoń powoli sięgała jej policzka.
- Jestem z tobą – szepnął do jej ucha, po czym wyprostował się i wrócił na poprzednie miejsce.

środa, 31 października 2012

- Rozdział IV -


Lizz siedziała oparta o ścianę, wzdychając głęboko. Z uniesiona głową milczała, wsłuchana w ciszę, jaka rozlegała się między czterema ścianami. Nagle ów krępujący bezgłos przerwało skrzypienie łóżka, kiedy Willi zeskakiwał zeń, mając na nogach już buty. Karin przeniosła swój zatopiony w melancholii wzrok na chłopca, uśmiechając się bezimiennie, po czym wstała, czując jak jej ciało w kuriozalny sposób staje się ociężałe. Świat w jej oczach na chwilę ubrał się w aksamit czerni, a ona zachwiała się chwytając mocno ręką stołu.
Lęk wdarł się w niebieskie tęczówki Tayed’a, kiedy nagle podrywał się z parapetu i rzucał w stronę dziewczyny, porywając w żelazny uścisk jej ramię.
- Lizzy, co jest? – wyrwał się spomiędzy warg głos jego, odziany w cienką szatę strachu.
- Lizz! – okrzyk Will’iego rozniósł się po pokoju.
Dziewczyna zagryzła wargi i zmrużyła mocno oczy, zaciskając pięści. Na chwilę jej oddech się zatrzymał, a kiedy otwierała oczy, świat zaczął znów przybierać na kształtach i barwach. Poczuła jak coś ściska mocno jej ramię. Z wolna obróciła głowę, wtapiając na wpół nieobecny wzrok w chłopaka. Tay chwycił jej drugie ramię i zajrzał głęboko w jej oczy.
- Co się dzieje? – powtórzył, starając się wyłapać coś z jej oblicza.
Patrzyła weń jeszcze chwilę nieprzytomna, po czym świadomość jej nagle wróciła. Ściągnęła brwi i jęknęła lekko, czując jak palce dłoni chłopaka coraz mocniej zaciskają się na jej ramionach. Tayed drgnął, po czym rozluźnił dłonie, oglądając dokładnie twarz dziewczyny. Spuściła lekko wzrok, nie chcąc przyznać się, iż generalnie nie miała dziś czasu nawet zjeść porządnego obiadu. Chłopak wyłapał z jej lica pewne tego oznaki. Westchnął głęboko, po czym jego dłonie z wolna zaczęły się obsuwać po jej rękach, aż w końcu opadły. Obrócił się, wskoczył na parapet i zeskoczył z okna. Lizz wyjrzała zza framugi, spoglądając na Tay’a.
- Uda ci się zsunąć Williama w dół? Złapię go – mruknął do niej. Przytaknęła, po czym odwróciła się, by zawołać chłopca, lecz ten już obok niej stał, ciągając ją lekko za sweter. Ujrzała w jego oczach tumult i strach. Ale jedynie uśmiechnęła się do niego, przeczesując zwinnym ruchem dłoni jego włosy, po czym podsadziła go. Gdy już jego nogi zwisały z parapetu, chwyciła go mocno pod ramionami, po czym zaczęła spuszczać w dół, aż Tay złapał go i postawił na ziemi.
- Teraz ty - rzekł ku niej – Nie martw się. Złapię cię – dodał, uśmiechając się ciepło.
Karin posłała mu dość dziwne, przepełnione jakby grozą spojrzenie. Usiadła na parapecie, po czym zaczęła się zsuwać z wolna… Aż w końcu poczuła, jak ląduje w rękach chłopaka.
„Czemu jego ramiona są takie… przyjemne? Czemu czuję się w nich tak bezpieczna?” wiele myśli krążyło po jej jaźni, lecz ona chciała się ich pozbyć. Chciała je usunąć, odizolować od swego umysłu. Ale nie potrafiła.
- Mógłbyś mnie już puścić?
„Nie rób tego… błagam…”
- Trochę niezręcznie się czuję…
„Proszę… Pozwól mi czuć się tak błogo nadal…”
Tay chciał coś powiedzieć, jednakże głos uwiązł w jego krtani. Jedynie jego wargi w osobliwy sposób zadrżały.
- Puszczaj mnie no!
„Wiesz, że przecież tego nie chcę…”
Chłopak zagryzł mocniej wargi, by przemóc się i puścić dziewczynę. Jednakże ów zgryzota ustąpiła wnet miejsca spokojnemu, czułemu uśmiechowi. Skierował swe spojrzenie na chłopca, po czym chwycił go za rękę, posyłając mu pogodny i rozweselający uśmiech. Nagła radość wstąpiła na twarz Williama i rozstąpiła na chwilę ciemne chmury, jakie wisiały nad Karin.
- A więc chodźmy… - powiedział Tayed, przenosząc swe spojrzenie na dziewczynę.
Przytaknęła cicho, po czym ruszyli z wolna przed siebie.

***
Lizz chowała ręce w kieszeniach. Szli milcząc. Jedynie Willi czasem okazywał swoje zachwycenie wszystkim dookoła długimi, przeciągłymi westchnieniami. Dziewczyna czuła na sobie spojrzenie chłopaka, a mimo to ani razu nie popatrzyła się w jego stronę. Zastanawiała się, czemu jego oczy były tak… Przyjemne. Tak ciepłe.
Jego spojrzenie było niczym… Wzrok ojca. Zawsze pełne troski, opiekuńcze.
Karin zagryzła dolną wargę, czując jak jej oczy wilgotnieją na wspomnienie o tragicznej śmierci ojca. „Czy naprawdę musiało się tak stać?” przeleciało po jej jaźni, kiedy opuszczała swój wzrok na brukowany chodnik.
Do małżowin jej uszu zaczęły dopływać ciche dźwięki. Z każdym krokiem wesołe, pełne porywczości melodie stawały się głośniejsze. Lizz przeniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu na Williama i ujrzała na jego obliczu radość. Bezimienny uśmiech przemknął po jej wargach, kiedy odwracała wzrok. Wyszli zza kolejnego rogu i oczom ich ukazał się plac, na którym rozstawione było wesołe miasteczko. Oczy chłopca zdawały się być o wiele większe niż zwykle i bardziej lśniące. Kiedyż Karin widziała podobną radość na jego twarzy? Ciche westchnienie wydobyło się spomiędzy jej warg.
Lizz chodziła do wesołego miasteczka, kiedy była mama. Razem z rodzicami przychodzili tu w tym okresie i wspólnie spędzali całe dnie na wspaniałej zabawie. Karin chciała zadać pytanie Tayed’owi, jednakże kiedy odwróciła się nikogo oprócz Williama obok niej było. Zaczęła przemykać swym wzrokiem między ludźmi w poszukiwaniu chłopaka, jednakże nigdzie go nie mogła znaleźć…
Coś ciężkiego zaczęło ciążyć w jej klatce piersiowej. Gdzie on był? Gdzie poszedł? Zostawił ją? Błądziła wzrokiem między kolejnymi personami, a jego nadal nie mogła znaleźć. W końcu czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jej głowie, a palce ów dłoni zanurzyły się między jej jasne włosy. Odwróciła twarz i ujrzała Tay’a przed sobą. Uśmiechał się lekko ku niej, przechylając na bok głowę. Wysunął palce swej dłoni spomiędzy kosmyków jej włosów, po czym wzniósł worek z żetonami – dużą ilością żetonów – które były wejściówkami na różne atrakcje.
- Obrobiłeś bank, że cię na to stać? – wyrwało się spomiędzy warg Lizz, kiedy na jej oblicze wdarło się nieukrywane zdziwienie.
- Hmm. Uznajmy,  że tak – odpowiedział, uroczo się śmiejąc.
Willi patrzył błagającym spojrzeniem na ogromną karuzelę. Tay chwycił chłopca i posadził na barana, po czym ruszył w stronę karuzeli. Poczekali chwilę, niczym się zatrzymała, po czym wszedł z chłopcem nań.
- Rozumiem,  że taki rycerz chciałby mieć swojego własnego ogiera, prawda? – zapytał Tayed, a kiedy chłopiec przytaknął posadził go na jego rumaku i zszedł z karuzeli. Rzucił mężczyźnie operującemu karuzelą dwa żetony, po czym ruszył w stronę Karin. Stanął u jej boku i spojrzał w stronę, w którą akurat patrzyła. A spoglądała na sporej wielkości kolejkę z przerażeniem i jednocześnie zachwytem w oczach. Tayed chwycił jej nadgarstek i ruszył spokojnym krokiem w stronę ów kolejny.
- Chwila! Czekaj! Hej!
- Niepotrzebnie stawiasz opór – mruknął chłopak kręcąc głową. Dał kobiecie siedzącej przy kolejne cześć żetonów, po czym wsiedli oboje w pierwszy wagonik.
- Chyba sobie żartujesz! Nie chcę umierać jeszcze! – jęczała dziewczyna, patrząc z przerażeniem przed siebie.
- Umrzemy razem.
- To akurat nie jest żadne pocieszenie – mruknęła zrezygnowana i kiedy dopięli pasy, wagoniki wolno ruszyły.
Powieki dziewczyny się zamknęły a ona wdusiła swoje ciało w siedzenie i zagryzła dolną wargę. Aczkolwiek poczuła, jak po chwili czyjeś ramię obejmuje ją i przyciska do swego ciała. Otworzyła oczy i ujrzała uśmiechającego się krzepiąco Tayed’a.
Jechali właśnie w górę. Lizz przeniosła spojrzenie swoich oczu w bok, wychylając się za poręcz i ujrzała przerażającą ją ogromną odległość od ziemi… I po chwili jej krzyk przeciął powietrze, gdy nagle z niewiarygodną prędkością zaczęli zjeżdżać w dół. Krzyczeli oboje. Oboje się śmiali.

***
I w taki sposób zaczął powoli mijać prawdopodobnie najwspanialszy dzień w jej życiu. Robili wszystko na co mieli ochotę. Jedli watę cukrową, jeździli na kolejkach, karuzelach… Byli praktycznie na wszystkich atrakcjach.
Nastał wieczór. Chłód październikowego powietrza owiewał ich ciała. Stali wpatrzeni w wielki Diabelski Młyn. W małym namiociku bilety sprzedawała zaspana dziewczyna. Tay podszedł do niej, rzucił resztę żetonów i wsiedli wszyscy troje do wnętrza jednej z przyczepionych do koła komórek. Karin siadła na jednym miejscu z bratem, zaś Tayed zasiadł naprzeciw nich. Koło z wolna ruszyło, a oni w milczeniu podziwiali wyłaniający się zza kolejnych budynków Londyn. Lizz nie widziała w życiu nic piękniejszego. Cudowne miasto, tak pięknie oświetlone nocą… Dziewczyna uśmiechała się bezimiennie, kiedy czuła jak Willi powoli osuwa się po jej ramieniu w dół. Położyła jego głowę na swoich kolanach i podciągnęła jego nogi, by mógł swobodnie spać. Jej fioletowe tęczówki skierowały się na Tayed’a, który siedział cicho, zamyślony… Uśmiechnięty… Nieobecny.
- Tay… - szepnęła nieśmiało opuszczając wzrok.
- Hmm? – wymruczał cicho przenosząc na nią spojrzenie swych łagodnych oczu.
- Dziękuję – odpowiedziała, a źrenice ich spotkały się, nie mogąc oderwać się od siebie.
A on? On jedynie uśmiechnął się lekko, przechylając na bok głowę. Karin poczuła jak jej policzki różowieją i spuściła spojrzenie, oddalając je od chłopaka. Ciche westchnienie wydobyło się spomiędzy jej warg, kiedy powracała wzrokiem do pięknego Londynu, który rozpościerał się za szybą.
- Ja… - wyrwało się spomiędzy jej ust - …nie powinniśmy się kolegować.
Brwi Tayed’a machinalnie się ściągnęły, kiedy kierował swe oczy na dziewczynę.
- Nic dobrego nie wyjdzie z tej znajomości. Jesteś sławny w całej szkole… Każda dziewczyna się za tobą ogląda. Co pomyślą o tobie, jeśli będą cię widywali ze mną? Nie mogę na to pozwolić – mówiła, a szept jej lekko roznosił się po wnętrzu przyczepki – Nie chcę, żebyś potem miał jakąś straszliwą opinię przeze mnie. Zrozum to, proszę…
- Lizz – mruknął, przerywając jej swoje wywody – W porządku.
- Co?
- Wszystko – rzucił, uśmiechając się lekko.
- Nie rozumiem…
- Lizzy… W porządku. Kocham cię.

Czuła, jak jej serce zaczyna stopniowo przyspieszać. Po chwili już czuła, jak wali w sposób, jakby chciało biegnąć. Biegnąć do tego chłopaka, wedrzeć się do jego klatki piersiowej i połączyć z jego sercem. Jej fiołkowe oczy lśniły blaskiem, jakiego nigdy wcześniej nie dało się w tych tęczówkach wyłapać. Wiedziała, że jej policzki niemiłosiernie się czerwienią, lecz ona nic nie mówiąc patrzyła oniemiała na niego. A on…? On nadal się uśmiechał lekko, jednakże jak wspaniale. Czemu on musiał być tak idealny? Czemu on? Czas przejażdżki powoli dobiegał końca. Tayed wstał, po czym nachylił się nad dziewczyną… I wargi jego delikatnie musnęły jej czoło. Kiedy oddalał swoje oblicze od niej, wsunął palce swych dłoni między kosmyki jej jasnych włosów i lekko przesunął palce między nimi.
Koło się zatrzymało. Lizz zbudziła brata. Zaspany chłopiec nie miał świadomości tego, co niedawno zaszło między tym dwojgiem. Wyszli z przyczepki i wolnym krokiem ruszyli przed siebie, wychodząc na nocne ulice Londynu. Szli w milczeniu. Karin trzymała Willi’ego za rękę i kroczyła wolno przed siebie, wiedząc że czeka ją spotkanie z szarą rzeczywistością. W jej jaźni rozgrywało się wiele przedstawień. Żadne jednak nie było w stanie wypłoszyć tego jednego.
Kierowali się w stronę przejścia. Tay zamyślony wszedł na ulicę nie widząc nadjeżdżającego tira. Źrenice dziewczyny nagle się pomniejszyły, kiedy przed jej oczami ukazała się ona sama. Chłopak spojrzał w bok… Kiedy Lizz rzuciła się w jego stronę, popychając go całymi swymi siłami. On chwycił ją mocno a siła Lizzy odrzuciła ich na dwa metry dalej, na część chodnika postawionej na środku ulicy.
Chłopak leżał na plecach, a ona na nim. Po chwili po jej policzkach zaczęły płynąc łzy, a w oczach jej lśniła frustracja. Zaczęła okładać jego klatkę piersiową pięściami, aż w końcu chwycił jej nadgarstki i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Dlaczego?! – wykrzyczała w jego twarz – Dlaczego chciałeś mnie zostawić?! Chciałeś tak po prostu odejść! Chciałeś mnie zostawić! Nie jestem idealna, ale postaram się być lepsza! – krzyczała, szlochając i zanosząc się płaczem – Czemu jesteś taki okrutny…? – jej głos stopniowo cichł, podobnie jak i płacz.
Jednakże po chwili… Świat jej nagle rozbłysnął milionem barw i dźwięków. Poczuła ciepły dotyk warg chłopca na swych ustach. Były gorące. Paliły. Podobnie jak i ręce. Przecież powinny być zimne? Czemu więc były tak chorobliwie ciepłe? A najgorsze w tym wszystkim było to… Że jej tak błogi stan odpowiadał. Nie chciała by Tayed odrywał swe wargi od jej ust, jednakże po chwili, która zdawała się być wspaniałą wiecznością, oddalił swe oblicze od dziewczyny, usiadł… I chwycił ją w swe żelazne objęcia, przyciskając do siebie mocno.
- Tay… duszę się…
- Nie zostawię cię. Nie oddam cię nikomu. Nigdy. – mruknął ku niej, pewnym, stanowczym głosem, a ramiona jego zdawały się być dla dziewczyny schronem. Zapewniały jej bezpieczeństwo. Kiedy puszczał ją i oddalał swe lico dalej, patrzył na dziewczynę głębokim, kochającym wzrokiem. Jej oczy błyszczały. Skrzyły prawdziwymi iskrami. Jej policzki płonęły, zarumienione. Ale jej to w tej chwili nie przeszkadzało. Chwycił jej twarz jedną dłonią i uśmiechnął się do niej…
Jak nigdy nikt inny.

środa, 3 października 2012

- Rodział III -


Bum… Bum, bum…
Głuchy odgłos ściśniętego rozpaczą serca roznosił się po jaźni Karin. Kiedy wpijała osamotnione spojrzenie fiołkowych oczu w żółte ściany „swojego domu”, o ile tak to miejsce można było określić. Powoli wsunęła się przez bramę na podwórko i ociężałym krokiem ruszyła do drzwi. Weszła po stopniach i stanąwszy przed wejściem, położyła rękę na klamce. Coś powstrzymywało ją od otwierania tych wrót do krainy rozpaczy i samotności. Dziwne, nieprawdaż? Zagryzła dolną wargę, po czym nacisnęła klamkę i przestąpiła próg domu. Wzniosły się fiołkowe tęczówki, przewidując najgorsze, zaś dusza jej pisała najczarniejsze scenariusze, jakie tylko można sobie wyobrazić. Głębokie westchnienie wydobyło się z jej wnętrza. Schyliła się, rozwiązując sznurówki butów, a kiedy znów podniosła swe oczy, zza ściany wychylała się czyjaś mała główka.
- Willy… - powiedziała cicho, a chłopczyk słysząc głos siostry, wyszedł zza ściany i pobiegł prosto ku niej. Objął ją w biodrach, a dziewczyna mogła usłyszeć cichy jego szloch i niewyraźnie: „Wróciłaś…”. Karin kucnęła na jedno kolano, po czym chwyciwszy siedmioletniego chłopca za ramiona, odsunęła go od siebie. Wyciągnęła rękę, a jej delikatne palce przebiegły po jego prawym policzku i oku.
- Znów cię uderzyła? – mruknęła, czując jak nagle coś, niczym sznur zaciska się na jej krtani. Ściągnęła ku sobie brwi, przyglądając się dokładnie spuchniętym miejscom.
- Nie… to… nic takiego się nie stało… - jęknął Willy, uciekając wzrokiem od spojrzenia siostry.
- Uderzyła cię? – powtórzyła swoje pytanie, obracając twarz chłopca ku sobie – I patrz na mnie, kiedy do mnie mówisz.
Chłopiec spuścił wzrok, a ona mogła dostrzec, jak w jego dużych, fiołkowych oczach zaczynają lśnić gorzkie łzy. Karin przebiegła oczyma po jego twarzy, po czym zniżyła swój wzrok i ujrzała mokrą plamę na jego spodniach, a pod nim kałużę moczu. Dziewczyna zacisnęła wargi, tak że zniknęły, a pozostała po nich jedynie prosta, pozioma linia.
- Przepraszam… - cichy głos Willy’ego wypełnił jaźń dziewczyny aż po brzegi. Łzy powoli spływały po jego jasnych policzkach. Karin widziała, jak chłopiec drży z lekka na całym ciele. Chwyciła go w objęcia i przyciskając go mocno do siebie, przeczesywała jego jasne włosy swymi palcami, i muskała je delikatnie muślinowymi wargami.
- Ciii… Nie płacz. Nic się nie stało.
- Ale mama znowu będzie zła… - mówił, żałośnie szlochając i wtulał się mocniej w większe ciało siostry, jak gdyby szukał tam ukrycia i ochrony.
- Idź do mojego pokoju. Wytrę to.
- Ale…
- Powiedziałam, żebyś szedł do mojego pokoju.
- A jeśli ciebie uderzy? – rzekł głośniej chłopiec, wyrywając się z jej objęć i odsuwając lekko od niej zajrzał jej w oczy.
Wargi dziewczyny wygięły się w dziwnym, bezimiennym uśmiechu. Wyciągnęła rękę, po czym wplotła swe palce między kosmyki włosów chłopca, a następnie delikatnie przejechała po nich swą dłonią.
- Idź już. Dobrze?
Willy patrzył jeszcze chwilę weń zrozpaczonymi oczyma. Pociągnął nosem i przytaknął na jej słowa. Odwrócił się i szybko pobiegł do pokoju siostry. Karin podniosła się i ominąwszy kałużę, na palcach weszła do łazienki. Zapaliła po cichu światło, chwyciła wiadro i napełniła je wodą do połowy. Złapała za starą szmatę do wycierania podłóg, po czym skierowała się do przedpokoju. Zamoczyła stary materiał w wodzie, wykręciła go po czym zaczęła myć podłogę. Wycierała szybko kałużę, modląc się, by matka nie zbudziła się i nie przyszła tutaj. Jednakże jej modlitwy zdały się na nic. Usłyszała ciężkie kroki kobiety. Jej ociężały chód całkowicie nie pasował do jej zgrabnej sylwetki.
- Zjawiła się… Zasrana panna – cóż za miłe powitanie.
- Też się cieszę, że cię widzę… - mruknęła pod nosem dziewczyna, z lekka sarkastycznym tonem. Zacisnęła mocniej palce na szmacie, silniej wycierając podłogę. Do jej uszu dobiegł odgłos kolejnych, chwiejnych kroków matki. „Znów pijania…” przebiegło po jej jaźni, a ona zagryzła z lekka dolną wargę. Podniosła się lekko na ręce, żeby zamoczyć po raz wtóry szmatę, kiedy jej matka kopnęła wiadro, przewracając je. Woda rozlała się po całym korytarzu, a zrezygnowana dziewczyna ukryła część twarzy w dłoni.
 - Ups. Upadło… Ojej. Jaka szkoda. Chyba będziesz to musiała posprzątać, co? – rechot, bo jedynie w taki sposób dało się określić plugawy śmiech tej kobiety, rozniósł się echem po pomieszczeniu, odbijając się głucho od zakamarków jaźni Karin – Tylko do tego się nadajesz. A nie pomyślałaś może o tym, żeby wytrzeć tę podłogę własną gębą, co?
- Nie wiesz kiedy przestać, prawda? – wyrwało się spomiędzy warg dziewczyny, kiedy podnosiła się i odwracała twarzą do rodzicielki – Czy nie mogłabyś kiedyś powiedzieć: O. Wróciłaś w końcu. Czemu traktujesz mnie w taki sposób? Czemu wyżywasz się na mnie, albo na Williamie?! Co ja ci takiego zrobiłam?! Czemu obwiniasz mnie za śmierć taty!? Powiedz! POWIEDZ!
Odgłos strzelającej w policzek dłoni odbił się lekko od ścian. Karin pod wpływem uderzenia lekko się zachwiała, kładąc machinalnie chłodną dłoń na poliku. Jej brwi się ściągnęły, a ona już chciała wykrzyknąć coś, jednak powstrzymała się, widząc zmienioną twarz matki. Wykrzywioną bólem. Osamotnioną. Jej wargi lekko drgały, podobnie zresztą jak i ręce.
- To wszystko przez ciebie… - jęknęła kobieta, a po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Wytarła je rękawem za dużego swetra i przełknęła głośno ślinę - …on wcale nie musiał wtedy umrzeć. To wszystko twoja wina. Czemu nie wpadłaś pod ten pieprzony samochód? Nie byłoby mi ciebie szkoda ani trochę. Miałabym Williama… Bylibyśmy… taką szczęśliwą… rodziną… - i nagle jej szloch rozdarł powietrze.
Dziewczyna patrzyła na kobietę, która wydała ją na świat, a jej brwi lekko drgały. Mimo, że padło z jej ust tyle złego, chciała by wzięła ją w objęcia. Żeby pocałowała tak, jak to robiła dawniej. Przymknęła na chwilę powieki, po czym prychnęła pod nosem. Podniosła stanowcze spojrzenie fiołkowych oczu na matkę, po czym wyminęła ją i skierowała się do swego pokoju, zostawiając kobietę samą sobie. Stanąwszy przed drzwiami pokoju jeszcze raz rzuciła jej spojrzenie, widząc jak nadal stoi w miejscu.
- Kocham cię… Ale ty nie wiesz co to znaczy – szepnęła cicho, prawie niesłyszalnie, po czym weszła do swego pokoju zamykając za sobą drzwi.

***
Jej smętny wzrok obijał się o białe ściany, na których widniały pejzaże, które wraz z ojcem niegdyś malowała. Zagryzła lekko dolną wargę, po czym schowała twarz w dłoniach, opierając się o zamknięte drzwi plecami.
Podniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu, błądząc po pokoju wzrokiem, w poszukiwaniu Willy’ego. W końcu jej źrenice natknęły się na jego drobne, młodzieńcze ciało. Siedział na brzegu krzesła. Jego nogi swobodnie zwisały, nie dotykając ziemi, zaś on kołysał nimi. Karin napotkała jego spojrzenie. Duże, dziecięce oczy nadal były nabrzmiałe od chaosu, w który przemienił się ich świat. Widząc smutek w oczach siostry zacisnął pięści, zsunął się z krzesła po czym podszedł do niej, z wolna włócząc nogami. Podniósł nań wzrok, wbijając go weń, niczym w święty obraz. Aksamit jego jasnych powiek, powlekany wachlarzem czarnych, długich rzęs przysłonił do połowy jego oczy, kiedy zawieszał głowę. Wyciągnął rączki i objął Karin w biodrach mocno, wtulając swą twarz w bawełnianą koszulkę dziewczyny.
Smukłe, drobne palce nastolatki wsunęły się między kosmyki blond włosów chłopca, mierzwiąc je. Chciała oderwać ręce Williama od siebie, jednakże chłopiec trzymał się jej żelaznym uściskiem. Kiedy w końcu udało się jej to zrobić, osunęła się na jedno kolano i ujmując jego twarz w swoje dłonie otarła łzy, które tak rzewnie spływały po jego policzkach. Posłała mu pogodny uśmiech i nachylając się, przycisnęła muślinowe swe wargi do jego czółka.
- Przebierz się – mruknęła prawie szeptem, czując jak głos więźnie w jej krtani, jak boi się stamtąd wydostać.
Willy nie starał się nawet oponować jej słowom. Po prostu przytaknął i odwracając się ruszył w przeciwległą część pokoju. Karin wyprostowała się, a głębokie westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg, kiedy kierowała się w stronę okna. Przestawiła na stół doniczkę z paprocią i usiadła na parapecie. Wyprostowała nogi w kolanach i oparła się o framugę okna, przytykając ciepły policzek do chłodnej szyby.
Zapatrzona w smutny krajobraz jesieni, który rozbrzmiewał coraz to żałośniejszą melodią za oknem milczała, słysząc jedynie jak jej dusza rozrywa ciało. Odwróciła spojrzenie swe od okna, wyrwana z zamyślenia przez ból, który powodowały wbijające się w skórę dłoni paznokcie. Przeniosła swe fiołkowe tęczówki na przebierającego się chłopca. Ściągnęła brwi, widząc na plecach ślady po skórzanym pasie, po czym zamknęła oczy i odchyliła w tył głowę.
Otworzyła oczy i spojrzała w swe odbicie w szkle, a jej brwi machinalnie się zmarszczyły, kiedy ujrzała tam Tayed’a. Pojedynczy krzyk wyrwał się spomiędzy jej warg, a ona nagle poczuła jak spada. Trzasnęła z hukiem o podłogę i obiła głowę o róg stołu. Co prawda nie mocno, aczkolwiek i tak bolało.
- Lizz! – krzyknął Willy, patrząc z przerażeniem w oczach na zaistniałą sytuację.
- W porządku… - sapnęła Lizzy, z trudem łapiąc oddech. Dźwignęła się na rękach i podniosła, podtrzymując się za parapet. Jej wrogie spojrzenie wylądowało na nadal stojącym za oknem Canavan’ie. Chwyciła klamkę i naciskając ją szarpnęła oknem otwierając je na oścież.
- Możesz mi wyt…
- Chwila. Odsuń się – przerwał jej chłopak.
- Co do… - jęknęła Karin, robiąc krok w tył. Tayed podciągnął się, wślizgując na parapet z zewnątrz, po czym przeszedł przez okno i zeskoczył na podłogę. I stał już przed nią.
- Co ty tu… - i nagle źrenice dziewczyny pomniejszyły się, brwi ściągnęły, a usta zacisnęły się tworząc poziomą linię – TY CHOLERNY ZBOCZEŃCU! JUŻ WIEM O CO CI CHODZI!
- Chwila… Pocze…
- ZAMKNIJ SIĘ! – jej wrzask odbijał się głucho od ścian, a ona właśnie chwytała jedną z grubych książek i zaczęła obkładać nią Canavan’a – TO DLATEGO MNIE ŚLEDZISZ! Ja wiedziałam! Wiedziałam, że coś jest nie tak! ZBOCZENIEC! PEDOFIL! GWAŁCI…
Na jej język  cisnęło się wiele obelg, zaadresowanych do chłopaka, jednakże ten przytwierdził swoją dłoń do jej ust, marszcząc brwi.
- Dasz mi się wytłumaczyć? Czy nie?
Lizz speszyła się, po czym strzepnęła dłoń Tayed’a ze swych warg i odwróciła odeń wzrok.
- Tak właściwie to miłe powitanie… - mruknął chłopak, podnosząc jedną brew.
- Zamknij się… Mów czego chcesz i wynoś się stąd – warknęła Karin, zakładając ręce na piersiach.
Canavan westchnął głęboko i uśmiechnął się zadziornie.
- Chciałbym, żebyś się ze mną przeszła. – powiedział w końcu.
Przeniosła na niego spojrzenie swych fiołkowych oczu, w których rozbrzmiewała kpina. Aczkolwiek coś w jej wnętrzu jak najbardziej chciało przyjąć propozycję.
„Ale to przecież nic nie zmieni… On nie zrozumie.”
- Muszę zająć się bratem – stwierdziła – Więc możesz już iść.
- Nie ma problemu. Pójdziemy do wesołego miasteczka.
- Lizz! Zgódź się! – krzyknął Willy na wieść o wesołym miasteczku i podniósł się, nagle ożywiając.
Karin spiorunowała go spojrzeniem i nagle cała euforia jaka w nim zaiskrzyła zniknęła. Odwróciła spojrzenie na Canavana i już chciała coś powiedzieć, gdy ten chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie nachylając nad jej uchem.
- Nie wykręcisz się. Widzę co się dzieje. Daj dziecku chwilę wytchnienia… - szeptał jego śliczny głos, a ona poczuła jak po jej ciele przechodzą nagle dreszcze - …niech ma chociaż odrobinę radości z życia. Ty też.
Podniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu na niego, oniemiała jego zachowaniem, nie umiejąca niczego powiedzieć. A on? On jedynie uśmiechnął się do niej ciepło i krzepiąco i puścił jej nadgarstek, po czym na chwilę położył swą dłoń na jej głowie i przejechał nią po jej miękkich włosach.
Kiedy oddalał od niej rękę, miała ochotę prosić go by tego nie robił. By przeczesywał tak jej włosy bez końca. Było w tym coś… Niezwykłego. Coś, co wypełniało Lizz dziwnym, a zarazem jakże wspaniałym uczuciem.
- Willy… - mruknęła - …ubierz się ciepło, żebyś nie zmarznął.
„Co ja wyprawiam…?”

sobota, 15 września 2012

- Rozdział II -


Karin szła dość szybkim krokiem przez ciasne uliczki jednej ze starych dzielnic Londynu. W jej głowie pohukiwało wiele zbędnych myśli, a głównym ich tematem był Tayed – chłopak, którego spotkała podczas nieszczęśliwego wypadku, a który pomógł jej. Przechodziła właśnie obok jednego ze sklepów. Odruchowo spojrzała na swoje odbicie w – miejscami – lekko spękanej szybie. Mniejsza już o to, że wyglądała jak życiowa sierota. Jej uwagę przykuło coś istotniejszego. Nadal miała na sobie bluzę Tay’a. Zagryzła dolną wargę, po czym prychnęła cicho.
- A żeby to szlag jasny trafił. – zaklęła pod nosem, po czym włożyła ręce w kieszenie tej bluzy i jedną z nich natknęła się na jakąś przeszkodę. Ściągnęła brwi i wyjęła ów rzecz z kieszeni.
- I krew czysta na dodatek by to zalała. – jęknęła pod nosem, spoglądając na portfel w swoich rękach. Zawiesiła głowę, zakrywając część twarzy dłonią. Westchnienie ciężko wydobyło się spomiędzy jej warg, kiedy chowała ręce z powrotem do kieszeni bluzy i ruszała szybkim krokiem przed siebie.
Ulice tej części Londynu były przepełnione pustką. Ludzi widywało się jedynie w oknach, bądź w pojedynczo stojących sklepach. Karin rozglądała się co chwila, by mieć pewność, że jeśli ktoś ją zaatakuje, to zdąży uciec. Wyszła zza rogu kolejnej ulicy i ujrzała piękno starego budynku, którego otulała dziwna aura melancholii i jakże błogiego spokoju.
Jej Eden. Jej raj. Jej ucieczka.
Gdy tylko jej oczom ukazały się bogato zdobione, dębowe drzwi wejściowe, promienisty uśmiech rozgrzał jej oblicze. Przyspieszyła kroku, aż w końcu stanęła przed wejściem, a jej dłoń zacisnęła się lekko na zaśniedziałej klamce. Nacisnęła ją, po czym wrota do jej Edenu rozwarły się, a ona przestąpiła ich próg i zniknęła za nimi, oddalając się.


***
- Przepraszam! – ach, jakże wspaniałe powitanie wyrwało się z brzoskwiniowych ust Karin, kiedy wpadła zadyszana do Sali teatralnej, po drodze trzaskając drzwiami – To było… No bo ja… Najpierw Amee… Potem droga…. Beton, o matulu… Krew, dużo krwi… Potem chłopak, i… kurt…
- Eej, ej, ej… Chwila, zaczekaj. Lizzy, chwila. Jaki beton? Jaka krew? – Sue wzniosła lekko do góry ręce i ściągnęła brwi. Zresztą. Każdy patrzył w tej chwili na zdyszaną dziewczynę z niezwykłą intrygą, wymalowaną na twarzach.
Karin nachyliła się, kładąc dłonie na kolanach i spuszczając w dół głowę.  Dyszała dość ciężko, starając się złapać oddech. Biegła po schodach na czwarte piętro, na dodatek musiała jeszcze przebiec spory kawałek, dzielący ją od wejścia do sali teatralnej. Ktoś z boku podsunął doń plastikowy kubeczek z wodą.
- Gdybym wiedział, że będziesz szła tutaj, to pobiegł bym za tobą.
Oczy dziewczyny rozwarły się szeroko, a brwi machinalnie się ku sobie ściągnęły. Podniosła głowę i spojrzała najpierw przed siebie, potem zaś skierowała wzrok w lewo i odskoczyła w bok jak oparzona, chwytając się za serce i przy okazji wydobywając ze swej krtani głuchy, pojedynczy krzyk.
- Co ty… Jak ty… SKĄD TY SIĘ TU WZIĄŁEŚ?! – jej sopran rozniósł się echem prawie po całej, ogromnej sali, kiedy zobaczyła Tayed’a siedzącego na brzegu sceny, ze zwisającymi swobodnie nogami. Nie trzeba jej było nawet mikrofonu, żeby jej głos dało się słyszeć w każdym kącie sali.
- Whoah. To wy się znacie? – zapytał Sam zeskakując ze sceny i podchodząc do Karin. Poprawił okulary na nosie, po czym nachylił się lekko, przyglądając się dokładniej jej twarzy. Jedna z jego brwi powędrowała ku górze tak, że jego twarz przyjęła pytający wyraz.
Twarz dziewczyny spłonęła nagle rumieńcem, kiedy przypomniała sobie zaistniałą wcześniej sytuację. Jednak po chwili spojrzała błyszczącym od amoku wzrokiem na chłopaka.
- Nie twój interes. Co on tu robi?
- Jej… Co za uprzejme podziękowania za pomoc… - mruknął Tay, podnosząc obie brwi do góry, po czym westchnął ciężko, odwracając z lekka zasmuconą twarz od dziewczyny. Jego wargi wygięły się w podkówkę, kiedy opierał policzek o swoją dłoń.
Złość Karin prysła w jednej chwili, niczym mydlana bańka i ustąpiła miejsca zażenowaniu własną arogancją. Opuściła lekko głowę, po czym wsunęła palce między kosmyki swoich jasnych włosów, zaczesując je do tyłu. Przycisnęła palce do skroni, na chwilę przymykając powieki i wypuściła, zalegające w jej płucach powietrze. Oparła się plecami o scenę, po czym rzuciła uspokojone spojrzenie swych fiołkowych oczu na sklepienie pomieszczenia, zdobione wspaniałymi lampami, pochodzącymi sprzed wojny. Opuściła głowę, a powieki jej przymknęły się do połowy, uwydatniając gęste, kruczoczarne rzęsy.
- Lizz…
- Nie pytam o nic, Sam. Mniejsza o to. Zaczynajmy lepiej – odburknęła Karin na zaczepkę chłopaka, po czym wyprostowała się i rozwiązała apaszkę, rzucając ją na jedno z siedzeń – Na czym wczoraj skończyliśmy?
- Em, Lizz… - spróbował raz jeszcze Sam.
- Czyżbym nie wyraziła się jasno? – warknęła Karin, obrzucając chłopaka wrogim spojrzeniem – Mówiłam chyba, żebyśmy zaczynali.
- Yhm. Jasne – bąknął chłopak, odwracając z lekka speszony wzrok od dziewczyny.
- Ty! – krzyknęła Karin w stronę Tayed’a – Siądź sobie na razie i obserwuj, jasne?
- Tak, pani profesor! – odrzekł, zdawać by się mogło, że zupełnie na poważnie Tay i uśmiechnął się zadziornie, po czym zeskoczył ze sceny i ruszył wolnym krokiem, po czym usiadł w środku trzeciego rzędu.
Jasne brwi nad fiołkowymi oczami ściągnęły się ku sobie wrogo, a dziewczyna prychnęła pod nosem, zaklinając chłopaka. Spojrzała na wszystkich obecnych. Było ich w sumie wszystkich razem i nie licząc oczywiście Tay’a – dziewięcioro. Sześcioro marnych aktorzyn, jak to Karin zwykła mówić, plus jeden operator dźwięku i dwóch „specjalistów” od świateł.  Dziewczyna wzięła głęboki oddech, tak że powietrze wypełniło jej płuca, zalewając je całkowicie swą egzystencją. Przymknęła oczy na chwilę, po czym spojrzała na twarze wszystkich i uśmiechnęła się lekko. Dała im znak, że zaczynają, po czym światła zgasły.
Na sali zapanowała ciemność. Słychać było jedynie pojedyncze szmery, przerywane cichymi głosami i chichotami. Jednakże po chwili wszystko umilkło i zapadła niezwykła cisza. Tayed wytężał swój wzrok, starając się jakoby coś dojrzeć w ciemności, jednakże nic prócz niej nie widział. Nic nie słyszał. Sekundy, które mijały zdawały się być godzinami, gdy w końcu ciszę przerwały pojedyncze dźwięki trzaskających o ziemię kropel wody. Coś zaczęło pobłyskiwać w mroku, zaś stukot kropel rozbrzmiewał coraz głośniej i gęściej. Odgłos czyichś butów jął nagle zagłuszać delikatnie wszystkie inne dźwięki, a kiedy nagle się urwał, cicha, jakże spokojna i wspaniała melodia grana na skrzypcach popłynęła, roznosząc się po całej sali. A dołączył się do niej raz jeszcze odgłos stukających butów: tym razem był to dźwięk delikatniejszy. Aż w końcu z cienia wyłoniła się smukła postać dziewczyny. Była to Karin. Jej wzrok zdawał się być nieobecny, jakże przygaszony, wypełniony melancholią. Lekkie westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg i wypełniło swą egzystencją całe pomieszczenie. Dziewczyna spuściła swój wzrok, po czym obróciła swą smukłą twarz w lewo, patrząc gdzieś daleko tęsknym wzrokiem. Powoli światła za nią zaczęły rozbłyskiwać, ukazując spokojnie tańczące pary, od których tryskała radość i szczęście. Karin zaś wpatrywała się swym wypełnionym cierpieniem i samotnością spojrzeniem fiołkowych oczu gdzieś w inny wymiar. I wydawało się, ze to nie była już Karin. Iż był to ktoś całkowicie inny. Wargi Tayed’a lekko rozchyliły się, kiedy opierał na wierzchu dłoni podbródek.
- Wokół szaro… - cichy, z lekka niewyraźny głos dziewczyny nagle rozbrzmiał na tle strug deszczu. Był niewiarygodny. Podobnie jak i jej twarz. Coś w jednej chwili się w niej zmieniło. Coś, czego nie dało się logicznie wytłumaczyć - …pada deszcz. Właśnie ten szary świat to dziś twój dom. Choć otacza cię ludzi tłum, jesteś wciąż sam. Zupełnie sam. Chociaż starasz się krzyczeć… To nikt cię nie słyszy. Nikt na ciebie już nie patrzy. Świat powoli zamyka wszystkie swe drzwi. Umiera. Czas przez palce ci przecieka… Więc, jak masz żyć, kiedy los nie daje szans? A ty… przecież walczysz. O każdy dzień. O każdą chwilę, by przeżyć ją od nowa – kiedy mówiła, jej głos powodował, że wszystko nagle wokół przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Znikało wszystko. Pozostawał jedynie ten głos. Ten spokojny głos, który wzburzał się momentami, unosił… I znów milknął – Na wargach swych modlitwy pobrzmiewa szloch… I ta nadzieja, że może chociaż… Chociaż on wysłucha. Ona pomoże przetrwać ci noc… - patrzyła bezimiennym wzrokiem na Tayed’a, jak gdyby mówiła jedynie dla niego, a jej wargi dziwnie drżały, kiedy wypowiadała ów słowa. Jej oczy delikatnie skrzyły się od wzbierających się weń łez.
- Do… Końca…
I po raz kolejny zapadła ciemność i głucha cisza.
Tay słyszał jedynie parszywe bicie własnego serca. Chował swe usta w dłoni, czując jak coś zalega w jego krtani, jak gdyby starało się wokół niej zacisnąć. Przymknął oczy, po czym schował twarz w dłoniach, głęboko wzdychając. Uśmiechnął się lekko.
„Naprawdę jesteś niezwykła.”

***
Karin uśmiechała się lekko i skromnie, słysząc tak krzepiące słowa od jej towarzyszy.
- Dziewczyno! Jesteś niesamowita! Skąd u ciebie tyle ekspresji, tyle wdzięku? Ty nie grasz. Ty tym żyjesz! – roznosił się baryton Michael’a, który klepał Lizz po plecach, szczerząc swoje zęby ku niej. Ona zaś jedynie skromnie odpowiadała, że to nic takiego i z pewnością każdy to potrafi.
- Ech. Wybaczcie, ale… Na mnie już czas. Nie chciałabym zarywać potem nocy, siedząc nad lekcjami. Resztą zajmijcie się już sami – posłała wszystkim dość promienny uśmiech, po czym pomachała im, złapała swój plecach i zarzuciwszy go na ramię wybiegła z sali teatralnej.
Wypadła przed wejście teatru. Przymknęła oczy, po czym westchnęła głęboko, nabierając zimnego powietrza do płuc. I uśmiech nagle zniknął z oblicza. Zagryzła dolną wargę, po czym ruszyła wolnym krokiem przed siebie.
Po raz kolejny już tego dnia zagłębiła się w ciasne uliczki tej części Londynu. Szła już tym razem o wiele wolniej. Nie chciała wracać. Najchętniej uciekłaby. Wróciłaby z powrotem to swego Edenu, jednak wiedziała, że długo tak nie wytrzyma. Wiedziała, że prędzej czy później to, kim stawała się grając, ujawni jej prawdziwe ja. Oni nic o niej nie wiedzieli. Nic. Zupełnie. Westchnęła głęboko, włócząc nogami po kostkach brukowych. Aż w końcu usłyszała czyjeś kroki za sobą. Nie odwróciła się, a przyspieszyła kroku. Aczkolwiek im szybciej starała się iść, tym krok nieznajomego także przyspieszał. Poczuła dziwne kłucie w brzuchu. Kiedy dochodziła do zakrętu, puściła się biegiem, mając nadzieję, że uda jej się uciec. Biegła ile sił w nogach, z przerażeniem wymalowanym na obliczu. W końcu zniknęła za kolejnym zakrętem. Przylgnęła do ściany, dysząc ciężko. Jej ręce drżały, a oddech był nierówny. Chociaż najgorsze było niewyparzone serce, które tak głośno dudniło i krew, która w tak nieznośny sposób pulsowała. Postanowiła wyjrzeć zza rogu, by zobaczyć czy zgubiła napastnika. Powoli przesunęła się i zaczęła wychylać się zza ściany…
Głośny i donośny krzyk przeciął powietrze, kiedy ktoś na nią wpadał, lecz zamiast jej coś zrobić, chwycił ją w ramiona, by nie upadła. Jej powieki z wolna zaczęły się podnosić, po czym wzniosła ku górze swój wzrok.
- Czemu uciekałaś? – zapytał Tayed, patrząc na nią, sam z lekka przestraszony.
- Ty… Ty… TY… - wyrywało się spomiędzy jej warg, a ona nie potrafiła dobrać odpowiednich słów.
- No tak ja.
- TY BEZCZELNY IDIOTO! – wykrzyczała mu prosto w twarz i odepchnęła go od siebie całą siłą – Chcesz mnie przyprawić o apopleksję serca?!  Myślałam, że goni mnie jakiś napalony zboczeniec! W ogóle… CZEMU TY MNIE ŚLEDZISZ?! – jej wrzask roznosił się po okolicy, strasząc wszystkie bezdomne koty i psy, które włóczyły się tutaj.
- Po pierwsze, nie śledzę cię. Idę w tę samą stronę. Pomyślałem, że skoro tędy idziesz, to wrócimy razem. A po drugie. Nadal masz moją własność. Nawet dwie – mruknął ku niej spokojnie, przechylając lekko głowę na bok.
Karin patrzyła nań przez chwilę zdezorientowana, po czym zorientowała się o co mu chodzi. Spojrzała na bluzę, którą miała na sobie, a rumieniec niczym piwonia rozkwitł na jej jasnych policzkach.
- Przep… przepraszam… - rzuciła zażenowana swoim zachowaniem, po czym chwyciła suwak bluzy i zaczęła go zsuwać w dół, kiedy jej rękę przytrzymała dłoń chłopaka. Była niewiarygodnie ciepła, chociaż na zewnątrz było zimno. Podniosła wzrok i spojrzała na jego uśmiechniętą twarz.
- Nie ściągaj. Zmarzniesz.
- Ale…
- Żadnych ale. – odrzekł na próbę jej zaprzeczenia, po czym dosunął pod jej szyję zamek bluzy – Daj mi tylko portfel – dodał, po czym wyciągnął dłoń ku niej.
Karin zmieszana, schowała rękę w kieszeń i wyjęła zeń ów rzecz, podając je Tayed’owi. Chłopak chwycił go, po czym schował go w tylną kieszeń spodni.
- To jak? – rzekł chłopak.
- Co jak?
- Wrócimy razem?
- Nie sądzę, by był to najlepszy po…
- Ale ja tak sądzę.
- Nie rozumiesz…
- Posłuchaj – rzuci Tayed, spoglądając swymi miodowymi oczami, które tak rozgrzewały wprost we fiołkowe oczy dziewczyny – Tylko cię odprowadzę. Nie będę cię odprowadzał pod same drzwi domu. Umowa stoi?
Karin uciekła wzrokiem od spojrzenia chłopaka, zagryzając dolną wargę. Tak. Bała się komukolwiek mówić o tym, co dzieje się w jej życiu. A już tym bardziej przerażała ją myśl o tym, ze ktoś taki jak ten człowiek mógłby się o tym dowiedzieć. Szczeniak z bogatej rodziny, który pewnie chce się zabawić czyimś kosztem. Westchnęła głęboko, po czym spojrzała w inną stronę.
 - Uhm. Okej. Chodźmy – mruknęła cicho, po czym ruszyła wolnym krokiem, a on jej towarzyszył.

***
- Dziękuję – bąknęła Karin niewyraźnie, odwracając speszony wzrok od chłopaka – No wiesz… Za to, że mi wtedy pomogłeś. I za bluzę…
Chłopak uśmiechnął się, widząc jak kolejny rumienieć spowija jej śliczną twarz. Wyciągnął swoją dłoń, po czym położył ją na jej głowie i delikatnie przejechał po jej włosach.
- Nie ma sprawy. Czyli że… Tutaj już musimy się rozstać?
- Yhm. Ta. Jeszcze raz Ci dziękuję – mruknęła ku niemu, uśmiechając się lekko, po czym przeniosła swój wzrok na jego twarz. Z bliska była naprawdę cudowna. Niczym twarz młodego anioła. Lekko westchnęła, po czym odwróciła się – To… Do zobaczenia – dodała, po czym ruszyła, zagłębiając się w uliczkę.
„Na pewno.” Przemknęło po jaźni Tayed’a, po czym on sam spojrzał gdzieś w przestrzeń i ruszył wolnym krokiem, by spotkać się z rzeczywistością.

środa, 12 września 2012

- Rozdział I -


- Oj, no weź… - głos Amee z każdą chwilą stawał się coraz bardziej irytujący.
- Jasna cholera, powiedziałam przecież: nie! Definitywnie! Czy naprawdę tak trudno to pojąć? – warknęła Karin i odsuwając ciężko krzesło podniosła się, wbijając posępny wzrok w przyjaciółkę. Zasunęła szybkim ruchem plecak, wsuwając przedtem doń zeszyt wraz z piórnikiem.
- Dlaczego ty zawsze jesteś taka?
Do fiołkowych oczu Karin wdarła się nagła dezorientacja, a jej ładne, jasne brwi machinalnie się ściągnęły ku sobie.
- Co?
- Ech. Mówię o tym, że nigdy nigdzie z nami nie wychodzisz. Albo siedzisz w domu, albo znikasz gdzieś, nie wiadomo gdzie. Tak w ogóle… To co ty wtedy robisz? – Amee założyła ręce na piersiach, a jeden z jej łuków brwiowych powędrował ku górze, gdy jej miodowe oczy z uwagą wpatrywały się w pojawiające się na twarzy przyjaciółki zakłopotanie – Aaa… Dobra. Jasne. Już rozumiem. – uśmiechnęła się zadziornie ku niej, pokazując śliczne, białe zęby – No. Jaki jest? Przystojny? Jak się ubiera? Jak wygląda? Jaki ma charakter? Wozi się fajnym autem? Ile ma l…
- Hej… Hej! Chwila! Zaczekaj! Hej! O czym ty… co jest? – muślinowe wargi zdezorientowanej dziewczyny poruszyły się nagle. Karin wpatrywała się w zabójczy uśmiech Amee, na który leciał każdy facet, marszcząc brwi.
- No jak to co? Mam na myśli twojego chłopaka! – uśmiech na jej obliczu poszerzył się jeszcze bardziej, a ona lekko przymrużyła oczy.
Fiołkowe tęczówki wpatrywały się uważnie w śliczną buzię dziewczyny, gdy w końcu spomiędzy jej ust wydarł się śmiech, którego nie potrafiła powstrzymać. Nachyliła się nad ławką, przytrzymując jedną ręką, drugą zaś obejmowała swój brzuch, nadal śmiejąc się głośno.
Amee spojrzała nań zdezorientowana, marszcząc brwi.
- Co?
- Przepraszam, Lee. Ale chyba przestawiły ci się trybiki – mruknęła Karin, starając się powstrzymać nagły napad śmiechu. Przymknęła na chwilę oczy, po czym narzuciła na ramię plecach i dostawiła krzesło do ławki.
- Serio, Amee. Powinnaś oglądać mniej tych dennych seriali i mulących romansideł. To zaczyna ci poważnie szkodzić – uśmiech jeszcze chwilę pobrzmiewał na jej wargach, jednakże już zdążyła opanować nagły atak śmiechu. Spoglądała pobłażliwie na przyjaciółkę, kręcąc głową. Aczkolwiek… W twarzy Lee coś się właśnie w tej chwili zmieniało. Nie uśmiechała się już zadziornie, tak jak przedtem. Patrzyła na Karin z dziwną powaga i zmartwieniem w miodowym, przeciągłym spojrzeniu. Uśmiech z muślinowych warg zniknął.
- Wszystko w porządku? – Karin mogła poczuć na sobie to przeszywające spojrzenie, które tak usilnie domagało się prawdy z jej ust. Co prawda… Lee była jej przyjaciółką. Najlepszą i właściwie… Jedyną. Ale o wielu rzeczach nadal bała się jej mówić. Wiedziała, że dziewczyna ma wspaniałych, kochających rodziców i dom, do którego chce z uśmiechem wracać.
Westchnienie wyrwało się z jej piersi.
- Taa… - skłamała, unikając wzroku przyjaciółki – To do jut…
- Nie kłam. – Amee chwyciła w silny uścisk jej ramię, odwracając jej twarz do swojej – I patrz na mnie, gdy do mnie mówisz – jej ton był ostrzejszy, a powaga w oczach rosła w zastraszającym tempie.
Karin zagryzła dolną wargę i prychnęła, strzepując jej rękę ze swojego ramienia. A w oczach jej na moment rozbłysnął gniew. Aksamit jej powiek, powlekany wachlarzem czarnych, gęstych rzęs opadł na fiołkowe oczy. „Jesteś niczym…”. Poczuła tak pod tymi powiekami nagle wzbierają się łzy. „Lepiej byłoby i dla ciebie, i dla nas, gdybyś nigdy się nie urodziła!” Zacisnęła mocno pięść, czując jak paznokcie wbijają się w skórę jej dłoni, po czym odsłoniła swe oczy i spojrzała na przyjaciółkę. A wzrok jej wołał o pomoc, chociaż usta milczały. Klasa była już zupełnie pusta. Zostały tylko one we dwie. Nauczycielka też już wyszła. Amee oparła się o ławkę obok i założyła ręce na piersiach, wbijając swój wzrok w dziewczynę.
- Czekam.
- Na co?
- Co się dzieje?
Karin prychnęła pod nosem.
- Są rzeczy, o których nie musisz wiedzieć. – i mówiąc to, zaczęła się kierować w kierunku drzwi.
- Poczekaj! Nie skończy…
- Nie wtykaj swojego nosa w nieswoje sprawy! Zrozumiałaś?! – dziewczyna odwróciła się, a w jej oczach rozbłyskiwała pasja. Zacisnęła wargi mocno, po czym głęboko westchnęła. Kiedy spojrzała na Lee, zobaczyła jak na jej twarzy maluje się jeszcze większe zmartwienie. Pokręciła głową, po czym wyprostowała się.
- Są rzeczy, których nie odzyskamy za żadną cenę. – ciche słowa wydobyły się spomiędzy muślinowych warg Karin – Istnieje także rozpacz, od której nie da się uciec. Przepraszam. – i odwracając się na pięcie, wybiegła z sali.
Biegnąc słyszała jeszcze za sobą pojedyncze słowa, wykrzykiwane przez Amee, która wybiegła przed salę. Karin wypadła przed szkołę, czując chłodny powiew październikowego wiatru, który delikatnie muskał jej smukłą, jasną twarz. Biegła. Przed siebie. Po prostu biegła do tego miejsca, do którego uciekać się nie bała. Wręcz przeciwnie. Uciekała tam zawsze, kiedy nie mogła już wytrzymać nacisku tego wszystkiego, co z widoczną lubością kłębiło się wokół niej. Ten ucisk, który powodował, ze zaczynała się przez to wszystko dusić. Co chwila przymykała oczy, czując jak łzy wydostają się i spływają po jej policzkach.
I kiedy tak biegła, przez nieuwagę potknęła się o wystającą płytkę chodnika i upadając, przejechała kolanami po betonie. Cichy jęk wyrwał się spomiędzy jej warg, kiedy poczuła przeszywający ból w kolanach. Spojrzała na swoje dłonie. Zdarta skóra. Zaklęła pod nosem, po czym dźwignęła się na ręce i podciągnęła do góry nogi. Krew już zaczynała się z wolna sączyć z dość sporych ran na kolanach. Zawiesiła głowę i westchnęła cicho. I kiedy chciała się podnieść…
- Te rany nie wyglądają za ciekawie – Karin drgnęła, usłyszawszy męski głos, a właściwie… głos należący do siedemnastoletniego chłopaka – Nie wzdrygaj się. Nie jestem pedofilem ani zboczeńcem – zaśmiał się lekko. A śmiech miał uroczy. Jego wargi lekko poszerzyły się w łagodnym uśmiechu, a on wyciągnął rękę – To jak? Wstajesz, czy masz zamiar już tak zalegać całe swoje życie? – rzekł ku niej, przechylając lekko głowę na bok, a kosmyki jego kruczoczarnych włosów osunęły się na bok, bardziej uwidaczniając jego twarz.
- Uhm… Ta… - wyjąkała Karin, chwytając chłopaka za rękę. Ten zaś, jednym, zgrabnym ruchem, podciągnął ją do góry, tak że stała już na wyprostowanych nogach. I trzymając jej rękę, skłonił się lekko, patrząc w fiołkowe oczy dziewczyny.
- Nazywam się Tayed. – poruszyły się jego wargi, kiedy prostował swoją posturę – Powinnaś szybko wracać do domu i się zająć kolanami. Albo wiem. Tu za rogiem jest apteka. Poczekaj na mnie, zaraz wrócę – i puszczając jej rękę odwrócił się na pięcie i pobiegł gdzieś. Karin chciała za nim krzyknąć, żeby dał sobie spokój… Jednakże on już zniknął z zasięgu jej oczu. Opuściła głowę i dotknęła chłodnym wierzchem dłoni swojego policzka. Musiała mieć wypieki. Powłóczyła nogami do blisko stojącej ławki, ciągnąc po ziemi plecak i usiadła tam. Poczuła jak chłodne, październikowe powietrze otula jej ciało. Miała na sobie jedynie sweter, a na szyi apaszkę. A na dworze było chłodno. Westchnęła głęboko, po czym zaczęła rozcierać zmarznięte ręce.
„Kim on u licha jest…?” myślała gorączkowo, bowiem ta twarz wydawała się znajoma. Dziewczyna zmarszczyła brwi i przeniosła wzrok na swój plecak, po czym jej oczy się rozwarły szeroko. Tayed… Canavan Tayed… Klasa biologiczno-chemiczna… Klasa „H”. Ten, który w pierwszej klasie najlepiej zdał testy semestralne. I wygrał z nią tymi dwoma punktami.
W końcu do jej uszu dobiegł odgłos obijania butów o chodnik. Obróciła swe spojrzenie w tamtą stronę. Chłopak szedł szybko w jej stronę, trzymając w ręku siatkę. Z każdym krokiem, uśmiech na jego obliczu poszerzał się. W końcu, gdy znalazł się tuż przed nią, przykucnął na jedno kolano.
- No. Pokazuj nogi. – mruknął do Karin, lekko poważniejąc.
- Nie-e musisz… Naprawdę… - jęknęła dziewczyna, wyciągając ręce do przodu, jakby chciała go podnieść z ziemi.
- Nie kłóć się – rzekł, posyłając jej przeszywające z lekka spojrzenie. Dziewczyna zawiesiła głowę i posłusznie pokazała nogi. Jednak niczym jeszcze zabrał się do głównego celu, zdjął z siebie dość grubą bluzę i narzucił ją na ramiona dziewczyny - Zmarzłaś. Tylko proszę... Nie dyskutuj ze mną - rzekł, gdy Karin chciała już zaprzestać jego działań. Krew ściekała już po łydkach – Ajajajaj… No i widzisz czym skutkuje takie bieganie? Powinnaś się cieszyć, że to nic poważniejszego.
Karin odwróciła twarz, czując jak czerwieni się niczym piwonia. Chłopak widząc to zakłopotanie, jedynie uśmiechnął się, po czym zaczął dezynfekować obie rany. Dziewczyna syknęła, czując kolejną falę bólu w kolanach. Tay przetarł jeszcze raz dokładnie rany, po czym zakleił je sporymi plastrami z opatrunkami.
- Ile ci jestem winna?  - bąknęła w końcu, nadal odwracając odeń twarz.
- Kino i buziaka – Tayed uśmiechnął się uroczo, spoglądając nań.
- Idioto! – krzyknęła zrywając się z ławki. A kiedy chciała już zamachnąć się, by zdzielić go po twarzy, opamiętała się, czerwieniąc jeszcze bardziej. – Wybacz. Ale proszę, bądź poważny.
- Jestem śmiertelnie poważny. Nie widać? – rzekł, wstając i prostując się – A tak właściwie, to jeszcze mi się nie przedstawiłaś. Wiesz o tym?
Dziewczyna zamrugała kilkukrotnie oczami, patrząc na niego.
- Ah… No tak. Karin.
- Karin? Chwila. To ty miałaś drugi najlepszy wynik w szkole?
Dziewczyna poczuła jak nagła fala złości wzbiera się w niej.
- Ta… - wycedziła przez zęby.
Obie brwi Tayed’a poderwały się ku górze, a on zaśmiał się lekko.
- Chodź, Karin. Podprowadzę cię do domu.
- Chwila… Gdzie mnie podprowadzisz?
- No… Do domu. Tam chyba idziesz, nie?
- Yhm… No właściwie to nie.
Chłopak zamrugał kilkukrotnie oczami, po czym westchnął.
- No to podprowadzę cię tam, gdzie idziesz.
- To nie jest najlepszy pomysł.
- Jestem twoim bohaterem. Powinnaś się cieszyć.
- Wybacz – powiedziała stanowczo, wbijając spokojne spojrzenie fiołkowych oczu w niego – Ale… Tam gdzie idę… Chcę iść sama. Dziękuję. Naprawdę. Postaram ci się odwdzięczyć. Ale teraz mi wybacz. Muszę… Iść… - chwyciła plecak i zarzuciwszy go na ramię, wyminęła chłopaka i szybkim krokiem ruszyła przed siebie.
"Kim ty u licha jesteś?"

- Prolog -


„Jesteś niczym! Byłoby lepiej dla nas i dla ciebie, gdybyś się w ogóle nie urodziła!” Słowa niczym miecz przeszywały jej duszę, wierciły kolejne dziury w jej jaźni, a ona…? Ona wbijała jedynie samotne, fiołkowe oczy w obraz niewzruszonej niczym nocy. Cichy, bezimienny uśmiech przemknął po jej muślinowych wargach, gdy odchylała do tyłu głowę. Starała się powstrzymać łzy, które z wolna wzbierały się w jej strudzonych życiem oczach. „Głupia…” - rozległo się w jej myślach, gdy ocierała z jasnych, delikatnie zaróżowionych policzków łzy – „Przecież to się powtarza co raz. Przecież zawsze jak wracasz… Widzisz nienawiść wymalowaną na jej twarzy, kiedy obrzuca ciebie tysiącem oszczerstw. Kiedy cię wini za wszystko.” Kąciki jej warg drgnęły, lekko poszerzając się w bezimiennym, pełnym bólu uśmiechu.
- Tato… - cichy sopran wyrwał się spomiędzy jej warg, kiedy spoglądała w ciemny kąt pokoju. Zeskoczyła z parapetu, po czym wolnym krokiem skierowała się do tego miejsca, gdzie stała szafka, a na niej ramka ze zdjęciem. Jej drobne, drżące dłonie chwyciły ją, a palce wolno przebiegły po twarzy mężczyzny, który znajdował się na zdjęciu - …gdybyś tylko tutaj był.
I kolejne krople łez spłynęły po jej policzkach, rozbijając się o szklaną szybkę. Postawiła ramkę z powrotem na stoliku i wróciła na swoje uprzednie miejsce. Trzymała na kolanach średniej wielkości notatnik i wbijała weń puste, przepełnione lękiem przed kolejnym jutrem, spojrzenie fiołkowych oczu. Cichy stukot długopisu o kartkę rozlegał się w rytm tykania zegarka. Kochała poezję. Tylko dzięki temu mogła się wyrwać z chłodnych dłoni realia. Bała się kolejnego świtu, a jednocześnie pragnęła znów uciec w tamto miejsce, by móc oddać się całkowicie temu, co kochała tak bardzo.
Jej samotne spojrzenie skierowało się na gwiazdy, które tak spokojnie i beztrosko lśniły na nocnym niebie. „Ciekawe, czy jesteś tam wśród nich… Papo.” Wyobrażała sobie, jak biegnie mleczną drogą, trzymając ojca za rękę. Wyobrażała sobie, jak biegną oboje, ku stojącej naprzeciw nich matce, która wyciągała doń swe ramiona, by potem porwać swą córkę we wspaniały, matczyny uścisk, pełen miłości.
„Chciałabym, żeby to stało się codziennością…”. Podciągnęła kolana pod brodę i złożyła nań ręce, opierając się o ramię policzkiem. Przymknęła oczy, po czym w głowie po raz wtóry już usłyszała ten sam dźwięk pisku opon. Ujrzała strugi krwi na ulicy… I uśmiechniętą twarz ojca. Twarz, która tak nie pasowała do tamtego wydarzenia. „Papo… Czy gniewasz się na mnie?” Z zakamarków jej jaźni wybiegły najgorsze wspomnienia jej dzieciństwa. Leżała na chodniku, odrzucona jednym, gwałtownym ruchem, a na ulicy przed nią leżał jej bohater. Jego fiołkowe oczy wpatrywały się w nią z czułością, a wargi rozchylały się w troskliwym uśmiechu.
- Ka-rin… Pow… powiedz ma-ma… mie… - jąkał się, spluwając na asfalt krwią -…że koch… ał… em… ją do… koń-ca…
A spojrzenie jego oczu gasło. Gasły w tych fioletowych tęczówkach wszystkie wspomnienia, wszystkie chwile… Gasło życie… Gasło niczym wypalana szybko zapałka. Ludzie zbierali się naokoło… A ona nie była w stanie się ruszyć. Po prostu patrzyła otępiała na to co się stało. Uratował ją. Jej bohater. Pchnął ją na chodnik w momencie, kiedy kierował się na nią samochód… Ale sam nie dał rady odskoczyć. Ludzie wokół zaczęli się zbierać. Wybiegali z samochodów, ktoś dzwonił po karetkę i policję. A ona? Ona leżała na chodniku, patrząc z przerażeniem na ciało ojca, od którego odbijały się strugi deszczu. Nie słyszała niczego. Wszystko nagle straciło znaczenie. Liczyło się tylko jedno… Poczołgała się w jego stronę po czym delikatnie dotknęła jego ramienia i szturchnęła nim.
- Papo… - jęknęła cicho i potrząsnęła mocniej ramieniem mężczyzny -…papo obudź się! – jej głos wznosił się, a do dużych, dziecięcych oczu napływały łzy – Papo, proszę nie żartuj sobie! Obudź się! – szloch i drżenie wdarły się w jej śliczny sopran. Płakała. Tak rzewnie. Ludzie chwytali się za serca, widząc całą ów scenę.
Przyjechała karetka. Sanitariusze podeszli do niej, chcąc ją odciągnąć. Ale ona szarpała się i krzyczała. Jej wrzask rozdzierał powietrze niczym ostrze. Nie chciała odstąpić ciała ojca. Po prostu darła się, a wraz z nią darła się jej dusza.
- PAPO!
Zacisnęła pięści, podnosząc swe powieki. Poczuła jak paznokcie wbijają się w skórę jej dłoni, ale ból był w tej chwili najlepszym lekarstwem na wspomnienia. Spojrzała na notatnik, który miała na swoich kolanach. Przeleciała oczyma po niezgrabnych literach, które formowały się w wiersz. Jej brwi lekko się ściągnęły, a czarny tusz długopisu jął zostawiać kolejne litery na pożółkłej stronie:
…opuszczam już powieki…
„Tak bardzo mi ciebie brak…”
…wygasa powoli tamto wspomnienie…
„Dlaczego siebie okłamuję? Przecież to nigdy nie odejdzie.”
…opuszcza mnie na wieki…
Powraca znowu…”
…chcę wrócić…
„Dokąd…?”
…do domu…
„Chociaż wiem, że on już dawno spłonął…”
…zasnąć.
„Przy tobie…”
- Papo… - cicho rozbrzmiał jej głos, gdy długopis wypadł z ręki z cichym hukiem odbijając się o ziemi - …czy jesteś mi to w stanie wybaczyć?