Słońce lśniło za oknem, rozlewając swój żar po skromnym pokoju Karin.
Wsłuchiwała się w głuchą ciszę, która coraz drażliwiej rozbrzmiewała wśród
czterech, jasnych ścian. Czuła w swoich nozdrzach zapach starej, od dawna
niezmienianej pościeli. Fiołkowe oczy wbite były w jeden punkt. Strudzone
codziennością wargi dziewczyny milczały. Jej oddech był ciężki i nierówny. Po
jej głowie krążyło wiele różnorakich myśli, których nie potrafiła w żaden
sposób zebrać. Wyciągnęła spod kołdry ręce, po czym przyłożyła je do twarzy i
przetarła oczy. Łóżko lekko zaskrzypiało, kiedy podnosiła się na łokciu, aby
spojrzeć na zegarek.
8:13. Niedziela.
Przygryzła lekko dolną wargę i westchnienie, pełne goryczy, wydobyło
się spomiędzy jej warg. Zsunęła wolno nogi z łóżka, kładąc bose stopy na zimnej
podłodze. Podniósłszy się, skierowała wzrok na śpiącego na łóżku obok brata.
Podeszła do niego, a jej dłoń odruchowo powędrowała w stronę jego policzka.
Uśmiechnęła się i, schyliwszy swoją posturę, ucałowała delikatnie jego czoło.
Wyprostowała się i z wolna skierowała się w stronę drzwi. Jej dłoń
nacisnęła klamkę. Przestąpiła próg swego pokoju, drżąca i niepewna. Wyjrzała
zza drzwi i zobaczyła śpiącą na kanapie matkę. Kiedy znalazła się przy niej,
skrzyżowała ręce na piersiach, a twarz jej wykrzywił ból. Po pokoju walały się
niedopalone papierosy, puste butelki po wódce i puszki po piwie. Lizz nachyliła
się na swą rodzicielką kręcąc głową. Wyciągnęła swą dłoń i zgarnęła kosmyki
czarnych włosów z jej twarzy. Podniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu i
zobaczyła leżące obok kobiety otwarty album z fotografiami z dzieciństwa, na
których był także ich ojciec. Poczuła jak rozpacz ściska jej serce. Chwyciła
album i, zamknąwszy go, odłożyła na stół. Rozłożyła koc i przykryła nim śpiącą
kobietę, po czym odwróciła się, kierując
w stronę łazienki. Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do lustra,
umieszczonego nad zlewem, na drzwiach szafki. Wyglądała marnie. Bardzo marnie.
Przeczesała dłonią włosy, po czym związała je. Otworzyła szafkę i wyjęła zeń
pastę do zębów i szczoteczkę. I kiedy zamykała ją z powrotem, z jej krtani
wydobył się przeraźliwy krzyk, a po wnętrzu pomieszczenia przeszło echo
tłuczonego szkła. Karin odrzuciło do tyłu, aż stuknęła głową o ścianę i padła
nieprzytomna na ziemię.
***
Szepty, przerywane wrzaskiem i kłótniami przerwały spokojny sen
dziewczyny. Wyłapywała wiele głosów. W końcu wszystko ucichło.
- Karin… - szepnął czyjś czuły głos, a czyjaś ciepła ręka dotknęła jej
policzka.
A Lizz machinalnie rozwarła oczy i wyciągnęła obie ręce przed siebie,
podnosząc się i chwytając za gardziel siedzącego na brzegu jej łóżka
szpitalnego chłopaka.
- ZOSTAWI MNIE! – jej krzyk rozniósł się po sali szpitalnej. Krzyczała
prosto w jego twarz, a jej oblicze ściągnięte było przerażeniem.
- Karin… - odezwał się ten sam, chłopięcy głos. Jej wargi zadrżały
ostatni raz i umilkły. Dłonie rozluźniły uścisk i zaczęły zsuwać się po jego
ramionach, aż opadły na biel szpitalnej pościeli.
- Tayed… - wymamrotała imię chłopaka pod nosem, opuszczając głowę.
Zacisnęła pięści i cicho, prawie niesłyszalnie jęknęła.
- Lizzy… Co się stało wczoraj rano w twojej łazience?
I wtedy oczy jej rozwarły się szeroko. Podniosła swoje fiołkowe
spojrzenie na chłopaka. Jej źrenice pomniejszyły się w uczuciu przerażenia,
wywołanego wspomnieniem wczorajszego poranka. Kiedy zamykała szafkę, w lustrze
ujrzała coś, czego widzieć nie chciała. Ujrzała…
Swoją śmierć.
Widziała siebie, wiszącą na sznurze. Krew, która wolno spływała wzdłuż
jej twarzy była jeszcze ciepła. Widziała także mężczyznę, który stał obok i,
przyciskając ostrze noża do jej gardła, zlizywał krew z jej skroni.
Po jej policzkach zaczęły sączyć się łzy.
- Co do…? – urwał Tay, patrząc na dziewczynę z przerażaniem w oczach.
- Przytul mnie… - szepnęła.
- Co?
- Zamknij się i zrób to, o co proszę!
Chłopak zdezorientowany zachowaniem Karin, posłusznie chwycił ją w
ramiona, przyciskając do swego ciała. Szloch wydobył się z jej warg. Drżała.
Drżała na całym ciele, nie mogąc się uspokoić. Koszulka Tayed’a z każdą chwilą
stawała się coraz to bardziej mokra. Przeczesywał jej włosy, muskał wargami jej
czoło, powieki, skronie, aż zaczęła się uspokajać.
- Odpocznij jeszcze… - mruknął do niej, wypuszczając ją ze swych objęć.
Ułożyła głowę na poduszce i spojrzała załzawionymi oczyma na sufit.
Aksamit jej powiek zaczął wolno opadać na jej oczy, a oddech wyrównywał się.
Zasypiała, aż znalazła się w innym świecie.
***
Stała po środku szpitalnego korytarza, bosa, w szpitalnym ubraniu. Nie
było tu nikogo, oprócz niej. Bynajmniej tak jej się wydawało. Korytarz był
dobrze oświetlony i przeraźliwie cichy. Niesłychanie dziwny w swym bezgłosie.
Po chwili światła zaczęły gasnąć. Pojedynczo. Karin zaczęła biec, uciekając
przed zbliżającą się ku niej ciemnością. Chwilę potem owe milczenie zaczęły
przerywać czyjeś jęki, krzyki i błagania.
- Pomóż nam!
- Nie uciekaj!
- Nic ci nie zrobimy!
- Jesteśmy przecież tacy sami!
- Potrzebujemy jedynie…
- TWOJEJ DUSZY!
- DO NASZEGO ZBAWIENIA!
Dostrzegła przed sobą drzwi. Dopadła ich, chwyciła klamkę i nacisnęła
ją, po czym wybiegła za nie, znajdując się w zupełnie niespodziewanej scenerii.
Stała na trawiastej polanie, porośniętej cudownymi wrzosami. Bose stopy
przedzierały się przez trawę i kwiaty. Słońce raziło jej oczy. Przesłoniła je dłonią
i rozejrzała się, a oczy jej napotkały posturę jakiegoś chłopaka. Kiedy
odwrócił się, zobaczyła twarz Tayed’a. Zaczęła biegnąć w jego stronę. Chciała
rzucić się w jego objęcia, leczy kiedy wpadała na niego, on zniknął, rozpłynął
się niczym mgła. Upadła na ziemię. Podniosła swe spojrzenie i ujrzała widok
przeraźliwy, okropny. Gehenna w czystej postaci. Widziała tego samego
mężczyznę, co w lustrze. Jego oczy paliły swa pustką. Były czarne, płynęła z
nich krew. Jego wargi były zszyte. Przez twarz przechodziła bardzo widoczna
blizna. Miał długie, kruczoczarne włosy. Odziany był w płaszcz, sięgający do
kolan. Spod niego wystawały czarne spodnie i takowe buty. Jedna z bladych rąk,
swymi szponami trzymała odciętą od reszty ciała głowę Tay’a, a druga pchała ów
resztę na podłoże, wprost we wrzosy…
***
Karin z łatwością rozwarła oczy, kiedy kobiecy krzyk przeciął spokój
panujący w szpitalu. Podniosła się na łokciu, wsłuchując w panującą za drzwiami
kłótnię dwojga osób. Rozszerzyła oczy, zsunęła się z łóżka i skierowała do
drzwi. Dopadła klamka i już chciała nacisnąć ją, kiedy do jej uszu dotarła
intrygujący element sprzeczki.
- Przepuść mnie! Jestem jej matką! – krzyczała kobieta.
- Śmiesz nazywać się matką tych dwojga?! Po tym, co zrobiłaś tym
dzieciom?! Po tym co zrobiłaś tej dziewczynie?! Po tych wszystkich łzach, które
przez ciebie wylała?! Po tym, jak niemal sama się jej kobieto wyrzekłaś?! Tak?!
- Zamknij gębę, parchaty gówniarzu! Nie tobie o tym decydować! Zejdź mi
z drogi!
- Kocham ją. I nie pozwolę, żeby cierpiała po raz kolejny przez Ciebie –
warknął chłopak przez zęby.
Kobieta zamachnęła się i wymierzyła potężny cios dłonią prosto w
policzek Tayed’a. I w tym momencie drzwi otworzyły się. Karin, nie mogąc nic
powiedzieć, po prostu stała w progu, przyglądając się to matce, to chłopakowi.
- Karin… - wydusił z siebie Tay, chwytając się dopiero po dłuższej
chwili za policzek.
- Moja kochana córeczko! – szloch Mary rozdarł powietrze.
Kobieta złożyła ręce, niczym do pacierza i ruszyła w stronę córki.
Chwyciła ją w swoje objęcia, wylewając rzewnie łzy.
- Tak się martwiłam! Myślałam, że mi serce pęknie! Czy
ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, z tego, co ja…
- Puść mnie.
- …przeżywałam? Byłam taka zrozpa…
- POWIEDZIAŁAM, ŻEBYŚ MNIE PUŚCIŁA! – Lizzy wydarła się, a Willy, który
siedział na krześle obok podskoczył, spłoszony donośnym głosem siostry. Wyrwała
się z objęć rodzicielki i skierowała na nią swe parzące, przesycone jadem
spojrzenie.
Kobieta odskoczyła lekko, patrząc oniemiała na dziewczynę. Opuściła
ręce i ściągnęła brwi ku sobie. Jej nos lekko się zmarszczył, a na twarzy
pojawił się niemały grymas. Była oburzona zachowaniem nieletniej.
- Jakim tonem odzywasz się do matki?!
- J-ja… - jęknęła cicho, po czym podniosła zlodowaciałe spojrzenie na
kobietę – Ja nie mam już matki – dokończyła pewniejszym tonem, po czym
odwróciła się, wchodząc za drzwi szpitalnej Sali, które po chwili zamknęły się
za nią.
Mary stała, wpatrzona pustymi oczyma w drzwi, które dopiero co zamknęły
się za dziewczyną. Opadła na krzesło i schowała twarz w dłoniach. Tayed
spojrzał na nią, wzdychając ciężko. Słyszał jej szloch. Szloch pełen bólu.
Straszliwego bólu. Chwycił Williama za rękę i poprowadził go do sali, w której
znajdowała się Lizzy. Po chwili i oni zniknęli z pola widzenia. Kobieta została
sama na korytarzu, zmagając się z własnym cierpieniem.
***
- A więc co się stało w łazience? – rozbrzmiał nagle głos Tayeda.
Poważny. Pełen troski i zmartwienia o dziewczynę.
- Nic. Po prostu stłukłam flakonik z perfumami i odskoczyłam, walnąwszy
głową w ścianę – wymamrotała, patrząc na rozpościerający się za oknem widok zachodzącego
słońca.
- I tak wiem, że kłamiesz. Wiem także, że nie wyduszę z ciebie
odpowiedzi… W końcu sama mi powiesz o tym – rzekł chłopak, po czym odwrócił się
i skierował swój wolny krok w stronę łóżka, na którym leżała Karin. Nachylił
się nad nią, po czym ucałował jej czoło. Jego wargi były tak ciepłe, tak
przyjazne. Czuła się taka bezpieczna. Przymknęła lekko oczy, kiedy oddalał się,
a jego dłoń powoli sięgała jej policzka.
- Jestem z tobą – szepnął do jej ucha, po czym wyprostował się i wrócił
na poprzednie miejsce.