środa, 31 października 2012

- Rozdział IV -


Lizz siedziała oparta o ścianę, wzdychając głęboko. Z uniesiona głową milczała, wsłuchana w ciszę, jaka rozlegała się między czterema ścianami. Nagle ów krępujący bezgłos przerwało skrzypienie łóżka, kiedy Willi zeskakiwał zeń, mając na nogach już buty. Karin przeniosła swój zatopiony w melancholii wzrok na chłopca, uśmiechając się bezimiennie, po czym wstała, czując jak jej ciało w kuriozalny sposób staje się ociężałe. Świat w jej oczach na chwilę ubrał się w aksamit czerni, a ona zachwiała się chwytając mocno ręką stołu.
Lęk wdarł się w niebieskie tęczówki Tayed’a, kiedy nagle podrywał się z parapetu i rzucał w stronę dziewczyny, porywając w żelazny uścisk jej ramię.
- Lizzy, co jest? – wyrwał się spomiędzy warg głos jego, odziany w cienką szatę strachu.
- Lizz! – okrzyk Will’iego rozniósł się po pokoju.
Dziewczyna zagryzła wargi i zmrużyła mocno oczy, zaciskając pięści. Na chwilę jej oddech się zatrzymał, a kiedy otwierała oczy, świat zaczął znów przybierać na kształtach i barwach. Poczuła jak coś ściska mocno jej ramię. Z wolna obróciła głowę, wtapiając na wpół nieobecny wzrok w chłopaka. Tay chwycił jej drugie ramię i zajrzał głęboko w jej oczy.
- Co się dzieje? – powtórzył, starając się wyłapać coś z jej oblicza.
Patrzyła weń jeszcze chwilę nieprzytomna, po czym świadomość jej nagle wróciła. Ściągnęła brwi i jęknęła lekko, czując jak palce dłoni chłopaka coraz mocniej zaciskają się na jej ramionach. Tayed drgnął, po czym rozluźnił dłonie, oglądając dokładnie twarz dziewczyny. Spuściła lekko wzrok, nie chcąc przyznać się, iż generalnie nie miała dziś czasu nawet zjeść porządnego obiadu. Chłopak wyłapał z jej lica pewne tego oznaki. Westchnął głęboko, po czym jego dłonie z wolna zaczęły się obsuwać po jej rękach, aż w końcu opadły. Obrócił się, wskoczył na parapet i zeskoczył z okna. Lizz wyjrzała zza framugi, spoglądając na Tay’a.
- Uda ci się zsunąć Williama w dół? Złapię go – mruknął do niej. Przytaknęła, po czym odwróciła się, by zawołać chłopca, lecz ten już obok niej stał, ciągając ją lekko za sweter. Ujrzała w jego oczach tumult i strach. Ale jedynie uśmiechnęła się do niego, przeczesując zwinnym ruchem dłoni jego włosy, po czym podsadziła go. Gdy już jego nogi zwisały z parapetu, chwyciła go mocno pod ramionami, po czym zaczęła spuszczać w dół, aż Tay złapał go i postawił na ziemi.
- Teraz ty - rzekł ku niej – Nie martw się. Złapię cię – dodał, uśmiechając się ciepło.
Karin posłała mu dość dziwne, przepełnione jakby grozą spojrzenie. Usiadła na parapecie, po czym zaczęła się zsuwać z wolna… Aż w końcu poczuła, jak ląduje w rękach chłopaka.
„Czemu jego ramiona są takie… przyjemne? Czemu czuję się w nich tak bezpieczna?” wiele myśli krążyło po jej jaźni, lecz ona chciała się ich pozbyć. Chciała je usunąć, odizolować od swego umysłu. Ale nie potrafiła.
- Mógłbyś mnie już puścić?
„Nie rób tego… błagam…”
- Trochę niezręcznie się czuję…
„Proszę… Pozwól mi czuć się tak błogo nadal…”
Tay chciał coś powiedzieć, jednakże głos uwiązł w jego krtani. Jedynie jego wargi w osobliwy sposób zadrżały.
- Puszczaj mnie no!
„Wiesz, że przecież tego nie chcę…”
Chłopak zagryzł mocniej wargi, by przemóc się i puścić dziewczynę. Jednakże ów zgryzota ustąpiła wnet miejsca spokojnemu, czułemu uśmiechowi. Skierował swe spojrzenie na chłopca, po czym chwycił go za rękę, posyłając mu pogodny i rozweselający uśmiech. Nagła radość wstąpiła na twarz Williama i rozstąpiła na chwilę ciemne chmury, jakie wisiały nad Karin.
- A więc chodźmy… - powiedział Tayed, przenosząc swe spojrzenie na dziewczynę.
Przytaknęła cicho, po czym ruszyli z wolna przed siebie.

***
Lizz chowała ręce w kieszeniach. Szli milcząc. Jedynie Willi czasem okazywał swoje zachwycenie wszystkim dookoła długimi, przeciągłymi westchnieniami. Dziewczyna czuła na sobie spojrzenie chłopaka, a mimo to ani razu nie popatrzyła się w jego stronę. Zastanawiała się, czemu jego oczy były tak… Przyjemne. Tak ciepłe.
Jego spojrzenie było niczym… Wzrok ojca. Zawsze pełne troski, opiekuńcze.
Karin zagryzła dolną wargę, czując jak jej oczy wilgotnieją na wspomnienie o tragicznej śmierci ojca. „Czy naprawdę musiało się tak stać?” przeleciało po jej jaźni, kiedy opuszczała swój wzrok na brukowany chodnik.
Do małżowin jej uszu zaczęły dopływać ciche dźwięki. Z każdym krokiem wesołe, pełne porywczości melodie stawały się głośniejsze. Lizz przeniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu na Williama i ujrzała na jego obliczu radość. Bezimienny uśmiech przemknął po jej wargach, kiedy odwracała wzrok. Wyszli zza kolejnego rogu i oczom ich ukazał się plac, na którym rozstawione było wesołe miasteczko. Oczy chłopca zdawały się być o wiele większe niż zwykle i bardziej lśniące. Kiedyż Karin widziała podobną radość na jego twarzy? Ciche westchnienie wydobyło się spomiędzy jej warg.
Lizz chodziła do wesołego miasteczka, kiedy była mama. Razem z rodzicami przychodzili tu w tym okresie i wspólnie spędzali całe dnie na wspaniałej zabawie. Karin chciała zadać pytanie Tayed’owi, jednakże kiedy odwróciła się nikogo oprócz Williama obok niej było. Zaczęła przemykać swym wzrokiem między ludźmi w poszukiwaniu chłopaka, jednakże nigdzie go nie mogła znaleźć…
Coś ciężkiego zaczęło ciążyć w jej klatce piersiowej. Gdzie on był? Gdzie poszedł? Zostawił ją? Błądziła wzrokiem między kolejnymi personami, a jego nadal nie mogła znaleźć. W końcu czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jej głowie, a palce ów dłoni zanurzyły się między jej jasne włosy. Odwróciła twarz i ujrzała Tay’a przed sobą. Uśmiechał się lekko ku niej, przechylając na bok głowę. Wysunął palce swej dłoni spomiędzy kosmyków jej włosów, po czym wzniósł worek z żetonami – dużą ilością żetonów – które były wejściówkami na różne atrakcje.
- Obrobiłeś bank, że cię na to stać? – wyrwało się spomiędzy warg Lizz, kiedy na jej oblicze wdarło się nieukrywane zdziwienie.
- Hmm. Uznajmy,  że tak – odpowiedział, uroczo się śmiejąc.
Willi patrzył błagającym spojrzeniem na ogromną karuzelę. Tay chwycił chłopca i posadził na barana, po czym ruszył w stronę karuzeli. Poczekali chwilę, niczym się zatrzymała, po czym wszedł z chłopcem nań.
- Rozumiem,  że taki rycerz chciałby mieć swojego własnego ogiera, prawda? – zapytał Tayed, a kiedy chłopiec przytaknął posadził go na jego rumaku i zszedł z karuzeli. Rzucił mężczyźnie operującemu karuzelą dwa żetony, po czym ruszył w stronę Karin. Stanął u jej boku i spojrzał w stronę, w którą akurat patrzyła. A spoglądała na sporej wielkości kolejkę z przerażeniem i jednocześnie zachwytem w oczach. Tayed chwycił jej nadgarstek i ruszył spokojnym krokiem w stronę ów kolejny.
- Chwila! Czekaj! Hej!
- Niepotrzebnie stawiasz opór – mruknął chłopak kręcąc głową. Dał kobiecie siedzącej przy kolejne cześć żetonów, po czym wsiedli oboje w pierwszy wagonik.
- Chyba sobie żartujesz! Nie chcę umierać jeszcze! – jęczała dziewczyna, patrząc z przerażeniem przed siebie.
- Umrzemy razem.
- To akurat nie jest żadne pocieszenie – mruknęła zrezygnowana i kiedy dopięli pasy, wagoniki wolno ruszyły.
Powieki dziewczyny się zamknęły a ona wdusiła swoje ciało w siedzenie i zagryzła dolną wargę. Aczkolwiek poczuła, jak po chwili czyjeś ramię obejmuje ją i przyciska do swego ciała. Otworzyła oczy i ujrzała uśmiechającego się krzepiąco Tayed’a.
Jechali właśnie w górę. Lizz przeniosła spojrzenie swoich oczu w bok, wychylając się za poręcz i ujrzała przerażającą ją ogromną odległość od ziemi… I po chwili jej krzyk przeciął powietrze, gdy nagle z niewiarygodną prędkością zaczęli zjeżdżać w dół. Krzyczeli oboje. Oboje się śmiali.

***
I w taki sposób zaczął powoli mijać prawdopodobnie najwspanialszy dzień w jej życiu. Robili wszystko na co mieli ochotę. Jedli watę cukrową, jeździli na kolejkach, karuzelach… Byli praktycznie na wszystkich atrakcjach.
Nastał wieczór. Chłód październikowego powietrza owiewał ich ciała. Stali wpatrzeni w wielki Diabelski Młyn. W małym namiociku bilety sprzedawała zaspana dziewczyna. Tay podszedł do niej, rzucił resztę żetonów i wsiedli wszyscy troje do wnętrza jednej z przyczepionych do koła komórek. Karin siadła na jednym miejscu z bratem, zaś Tayed zasiadł naprzeciw nich. Koło z wolna ruszyło, a oni w milczeniu podziwiali wyłaniający się zza kolejnych budynków Londyn. Lizz nie widziała w życiu nic piękniejszego. Cudowne miasto, tak pięknie oświetlone nocą… Dziewczyna uśmiechała się bezimiennie, kiedy czuła jak Willi powoli osuwa się po jej ramieniu w dół. Położyła jego głowę na swoich kolanach i podciągnęła jego nogi, by mógł swobodnie spać. Jej fioletowe tęczówki skierowały się na Tayed’a, który siedział cicho, zamyślony… Uśmiechnięty… Nieobecny.
- Tay… - szepnęła nieśmiało opuszczając wzrok.
- Hmm? – wymruczał cicho przenosząc na nią spojrzenie swych łagodnych oczu.
- Dziękuję – odpowiedziała, a źrenice ich spotkały się, nie mogąc oderwać się od siebie.
A on? On jedynie uśmiechnął się lekko, przechylając na bok głowę. Karin poczuła jak jej policzki różowieją i spuściła spojrzenie, oddalając je od chłopaka. Ciche westchnienie wydobyło się spomiędzy jej warg, kiedy powracała wzrokiem do pięknego Londynu, który rozpościerał się za szybą.
- Ja… - wyrwało się spomiędzy jej ust - …nie powinniśmy się kolegować.
Brwi Tayed’a machinalnie się ściągnęły, kiedy kierował swe oczy na dziewczynę.
- Nic dobrego nie wyjdzie z tej znajomości. Jesteś sławny w całej szkole… Każda dziewczyna się za tobą ogląda. Co pomyślą o tobie, jeśli będą cię widywali ze mną? Nie mogę na to pozwolić – mówiła, a szept jej lekko roznosił się po wnętrzu przyczepki – Nie chcę, żebyś potem miał jakąś straszliwą opinię przeze mnie. Zrozum to, proszę…
- Lizz – mruknął, przerywając jej swoje wywody – W porządku.
- Co?
- Wszystko – rzucił, uśmiechając się lekko.
- Nie rozumiem…
- Lizzy… W porządku. Kocham cię.

Czuła, jak jej serce zaczyna stopniowo przyspieszać. Po chwili już czuła, jak wali w sposób, jakby chciało biegnąć. Biegnąć do tego chłopaka, wedrzeć się do jego klatki piersiowej i połączyć z jego sercem. Jej fiołkowe oczy lśniły blaskiem, jakiego nigdy wcześniej nie dało się w tych tęczówkach wyłapać. Wiedziała, że jej policzki niemiłosiernie się czerwienią, lecz ona nic nie mówiąc patrzyła oniemiała na niego. A on…? On nadal się uśmiechał lekko, jednakże jak wspaniale. Czemu on musiał być tak idealny? Czemu on? Czas przejażdżki powoli dobiegał końca. Tayed wstał, po czym nachylił się nad dziewczyną… I wargi jego delikatnie musnęły jej czoło. Kiedy oddalał swoje oblicze od niej, wsunął palce swych dłoni między kosmyki jej jasnych włosów i lekko przesunął palce między nimi.
Koło się zatrzymało. Lizz zbudziła brata. Zaspany chłopiec nie miał świadomości tego, co niedawno zaszło między tym dwojgiem. Wyszli z przyczepki i wolnym krokiem ruszyli przed siebie, wychodząc na nocne ulice Londynu. Szli w milczeniu. Karin trzymała Willi’ego za rękę i kroczyła wolno przed siebie, wiedząc że czeka ją spotkanie z szarą rzeczywistością. W jej jaźni rozgrywało się wiele przedstawień. Żadne jednak nie było w stanie wypłoszyć tego jednego.
Kierowali się w stronę przejścia. Tay zamyślony wszedł na ulicę nie widząc nadjeżdżającego tira. Źrenice dziewczyny nagle się pomniejszyły, kiedy przed jej oczami ukazała się ona sama. Chłopak spojrzał w bok… Kiedy Lizz rzuciła się w jego stronę, popychając go całymi swymi siłami. On chwycił ją mocno a siła Lizzy odrzuciła ich na dwa metry dalej, na część chodnika postawionej na środku ulicy.
Chłopak leżał na plecach, a ona na nim. Po chwili po jej policzkach zaczęły płynąc łzy, a w oczach jej lśniła frustracja. Zaczęła okładać jego klatkę piersiową pięściami, aż w końcu chwycił jej nadgarstki i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Dlaczego?! – wykrzyczała w jego twarz – Dlaczego chciałeś mnie zostawić?! Chciałeś tak po prostu odejść! Chciałeś mnie zostawić! Nie jestem idealna, ale postaram się być lepsza! – krzyczała, szlochając i zanosząc się płaczem – Czemu jesteś taki okrutny…? – jej głos stopniowo cichł, podobnie jak i płacz.
Jednakże po chwili… Świat jej nagle rozbłysnął milionem barw i dźwięków. Poczuła ciepły dotyk warg chłopca na swych ustach. Były gorące. Paliły. Podobnie jak i ręce. Przecież powinny być zimne? Czemu więc były tak chorobliwie ciepłe? A najgorsze w tym wszystkim było to… Że jej tak błogi stan odpowiadał. Nie chciała by Tayed odrywał swe wargi od jej ust, jednakże po chwili, która zdawała się być wspaniałą wiecznością, oddalił swe oblicze od dziewczyny, usiadł… I chwycił ją w swe żelazne objęcia, przyciskając do siebie mocno.
- Tay… duszę się…
- Nie zostawię cię. Nie oddam cię nikomu. Nigdy. – mruknął ku niej, pewnym, stanowczym głosem, a ramiona jego zdawały się być dla dziewczyny schronem. Zapewniały jej bezpieczeństwo. Kiedy puszczał ją i oddalał swe lico dalej, patrzył na dziewczynę głębokim, kochającym wzrokiem. Jej oczy błyszczały. Skrzyły prawdziwymi iskrami. Jej policzki płonęły, zarumienione. Ale jej to w tej chwili nie przeszkadzało. Chwycił jej twarz jedną dłonią i uśmiechnął się do niej…
Jak nigdy nikt inny.

środa, 3 października 2012

- Rodział III -


Bum… Bum, bum…
Głuchy odgłos ściśniętego rozpaczą serca roznosił się po jaźni Karin. Kiedy wpijała osamotnione spojrzenie fiołkowych oczu w żółte ściany „swojego domu”, o ile tak to miejsce można było określić. Powoli wsunęła się przez bramę na podwórko i ociężałym krokiem ruszyła do drzwi. Weszła po stopniach i stanąwszy przed wejściem, położyła rękę na klamce. Coś powstrzymywało ją od otwierania tych wrót do krainy rozpaczy i samotności. Dziwne, nieprawdaż? Zagryzła dolną wargę, po czym nacisnęła klamkę i przestąpiła próg domu. Wzniosły się fiołkowe tęczówki, przewidując najgorsze, zaś dusza jej pisała najczarniejsze scenariusze, jakie tylko można sobie wyobrazić. Głębokie westchnienie wydobyło się z jej wnętrza. Schyliła się, rozwiązując sznurówki butów, a kiedy znów podniosła swe oczy, zza ściany wychylała się czyjaś mała główka.
- Willy… - powiedziała cicho, a chłopczyk słysząc głos siostry, wyszedł zza ściany i pobiegł prosto ku niej. Objął ją w biodrach, a dziewczyna mogła usłyszeć cichy jego szloch i niewyraźnie: „Wróciłaś…”. Karin kucnęła na jedno kolano, po czym chwyciwszy siedmioletniego chłopca za ramiona, odsunęła go od siebie. Wyciągnęła rękę, a jej delikatne palce przebiegły po jego prawym policzku i oku.
- Znów cię uderzyła? – mruknęła, czując jak nagle coś, niczym sznur zaciska się na jej krtani. Ściągnęła ku sobie brwi, przyglądając się dokładnie spuchniętym miejscom.
- Nie… to… nic takiego się nie stało… - jęknął Willy, uciekając wzrokiem od spojrzenia siostry.
- Uderzyła cię? – powtórzyła swoje pytanie, obracając twarz chłopca ku sobie – I patrz na mnie, kiedy do mnie mówisz.
Chłopiec spuścił wzrok, a ona mogła dostrzec, jak w jego dużych, fiołkowych oczach zaczynają lśnić gorzkie łzy. Karin przebiegła oczyma po jego twarzy, po czym zniżyła swój wzrok i ujrzała mokrą plamę na jego spodniach, a pod nim kałużę moczu. Dziewczyna zacisnęła wargi, tak że zniknęły, a pozostała po nich jedynie prosta, pozioma linia.
- Przepraszam… - cichy głos Willy’ego wypełnił jaźń dziewczyny aż po brzegi. Łzy powoli spływały po jego jasnych policzkach. Karin widziała, jak chłopiec drży z lekka na całym ciele. Chwyciła go w objęcia i przyciskając go mocno do siebie, przeczesywała jego jasne włosy swymi palcami, i muskała je delikatnie muślinowymi wargami.
- Ciii… Nie płacz. Nic się nie stało.
- Ale mama znowu będzie zła… - mówił, żałośnie szlochając i wtulał się mocniej w większe ciało siostry, jak gdyby szukał tam ukrycia i ochrony.
- Idź do mojego pokoju. Wytrę to.
- Ale…
- Powiedziałam, żebyś szedł do mojego pokoju.
- A jeśli ciebie uderzy? – rzekł głośniej chłopiec, wyrywając się z jej objęć i odsuwając lekko od niej zajrzał jej w oczy.
Wargi dziewczyny wygięły się w dziwnym, bezimiennym uśmiechu. Wyciągnęła rękę, po czym wplotła swe palce między kosmyki włosów chłopca, a następnie delikatnie przejechała po nich swą dłonią.
- Idź już. Dobrze?
Willy patrzył jeszcze chwilę weń zrozpaczonymi oczyma. Pociągnął nosem i przytaknął na jej słowa. Odwrócił się i szybko pobiegł do pokoju siostry. Karin podniosła się i ominąwszy kałużę, na palcach weszła do łazienki. Zapaliła po cichu światło, chwyciła wiadro i napełniła je wodą do połowy. Złapała za starą szmatę do wycierania podłóg, po czym skierowała się do przedpokoju. Zamoczyła stary materiał w wodzie, wykręciła go po czym zaczęła myć podłogę. Wycierała szybko kałużę, modląc się, by matka nie zbudziła się i nie przyszła tutaj. Jednakże jej modlitwy zdały się na nic. Usłyszała ciężkie kroki kobiety. Jej ociężały chód całkowicie nie pasował do jej zgrabnej sylwetki.
- Zjawiła się… Zasrana panna – cóż za miłe powitanie.
- Też się cieszę, że cię widzę… - mruknęła pod nosem dziewczyna, z lekka sarkastycznym tonem. Zacisnęła mocniej palce na szmacie, silniej wycierając podłogę. Do jej uszu dobiegł odgłos kolejnych, chwiejnych kroków matki. „Znów pijania…” przebiegło po jej jaźni, a ona zagryzła z lekka dolną wargę. Podniosła się lekko na ręce, żeby zamoczyć po raz wtóry szmatę, kiedy jej matka kopnęła wiadro, przewracając je. Woda rozlała się po całym korytarzu, a zrezygnowana dziewczyna ukryła część twarzy w dłoni.
 - Ups. Upadło… Ojej. Jaka szkoda. Chyba będziesz to musiała posprzątać, co? – rechot, bo jedynie w taki sposób dało się określić plugawy śmiech tej kobiety, rozniósł się echem po pomieszczeniu, odbijając się głucho od zakamarków jaźni Karin – Tylko do tego się nadajesz. A nie pomyślałaś może o tym, żeby wytrzeć tę podłogę własną gębą, co?
- Nie wiesz kiedy przestać, prawda? – wyrwało się spomiędzy warg dziewczyny, kiedy podnosiła się i odwracała twarzą do rodzicielki – Czy nie mogłabyś kiedyś powiedzieć: O. Wróciłaś w końcu. Czemu traktujesz mnie w taki sposób? Czemu wyżywasz się na mnie, albo na Williamie?! Co ja ci takiego zrobiłam?! Czemu obwiniasz mnie za śmierć taty!? Powiedz! POWIEDZ!
Odgłos strzelającej w policzek dłoni odbił się lekko od ścian. Karin pod wpływem uderzenia lekko się zachwiała, kładąc machinalnie chłodną dłoń na poliku. Jej brwi się ściągnęły, a ona już chciała wykrzyknąć coś, jednak powstrzymała się, widząc zmienioną twarz matki. Wykrzywioną bólem. Osamotnioną. Jej wargi lekko drgały, podobnie zresztą jak i ręce.
- To wszystko przez ciebie… - jęknęła kobieta, a po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Wytarła je rękawem za dużego swetra i przełknęła głośno ślinę - …on wcale nie musiał wtedy umrzeć. To wszystko twoja wina. Czemu nie wpadłaś pod ten pieprzony samochód? Nie byłoby mi ciebie szkoda ani trochę. Miałabym Williama… Bylibyśmy… taką szczęśliwą… rodziną… - i nagle jej szloch rozdarł powietrze.
Dziewczyna patrzyła na kobietę, która wydała ją na świat, a jej brwi lekko drgały. Mimo, że padło z jej ust tyle złego, chciała by wzięła ją w objęcia. Żeby pocałowała tak, jak to robiła dawniej. Przymknęła na chwilę powieki, po czym prychnęła pod nosem. Podniosła stanowcze spojrzenie fiołkowych oczu na matkę, po czym wyminęła ją i skierowała się do swego pokoju, zostawiając kobietę samą sobie. Stanąwszy przed drzwiami pokoju jeszcze raz rzuciła jej spojrzenie, widząc jak nadal stoi w miejscu.
- Kocham cię… Ale ty nie wiesz co to znaczy – szepnęła cicho, prawie niesłyszalnie, po czym weszła do swego pokoju zamykając za sobą drzwi.

***
Jej smętny wzrok obijał się o białe ściany, na których widniały pejzaże, które wraz z ojcem niegdyś malowała. Zagryzła lekko dolną wargę, po czym schowała twarz w dłoniach, opierając się o zamknięte drzwi plecami.
Podniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu, błądząc po pokoju wzrokiem, w poszukiwaniu Willy’ego. W końcu jej źrenice natknęły się na jego drobne, młodzieńcze ciało. Siedział na brzegu krzesła. Jego nogi swobodnie zwisały, nie dotykając ziemi, zaś on kołysał nimi. Karin napotkała jego spojrzenie. Duże, dziecięce oczy nadal były nabrzmiałe od chaosu, w który przemienił się ich świat. Widząc smutek w oczach siostry zacisnął pięści, zsunął się z krzesła po czym podszedł do niej, z wolna włócząc nogami. Podniósł nań wzrok, wbijając go weń, niczym w święty obraz. Aksamit jego jasnych powiek, powlekany wachlarzem czarnych, długich rzęs przysłonił do połowy jego oczy, kiedy zawieszał głowę. Wyciągnął rączki i objął Karin w biodrach mocno, wtulając swą twarz w bawełnianą koszulkę dziewczyny.
Smukłe, drobne palce nastolatki wsunęły się między kosmyki blond włosów chłopca, mierzwiąc je. Chciała oderwać ręce Williama od siebie, jednakże chłopiec trzymał się jej żelaznym uściskiem. Kiedy w końcu udało się jej to zrobić, osunęła się na jedno kolano i ujmując jego twarz w swoje dłonie otarła łzy, które tak rzewnie spływały po jego policzkach. Posłała mu pogodny uśmiech i nachylając się, przycisnęła muślinowe swe wargi do jego czółka.
- Przebierz się – mruknęła prawie szeptem, czując jak głos więźnie w jej krtani, jak boi się stamtąd wydostać.
Willy nie starał się nawet oponować jej słowom. Po prostu przytaknął i odwracając się ruszył w przeciwległą część pokoju. Karin wyprostowała się, a głębokie westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg, kiedy kierowała się w stronę okna. Przestawiła na stół doniczkę z paprocią i usiadła na parapecie. Wyprostowała nogi w kolanach i oparła się o framugę okna, przytykając ciepły policzek do chłodnej szyby.
Zapatrzona w smutny krajobraz jesieni, który rozbrzmiewał coraz to żałośniejszą melodią za oknem milczała, słysząc jedynie jak jej dusza rozrywa ciało. Odwróciła spojrzenie swe od okna, wyrwana z zamyślenia przez ból, który powodowały wbijające się w skórę dłoni paznokcie. Przeniosła swe fiołkowe tęczówki na przebierającego się chłopca. Ściągnęła brwi, widząc na plecach ślady po skórzanym pasie, po czym zamknęła oczy i odchyliła w tył głowę.
Otworzyła oczy i spojrzała w swe odbicie w szkle, a jej brwi machinalnie się zmarszczyły, kiedy ujrzała tam Tayed’a. Pojedynczy krzyk wyrwał się spomiędzy jej warg, a ona nagle poczuła jak spada. Trzasnęła z hukiem o podłogę i obiła głowę o róg stołu. Co prawda nie mocno, aczkolwiek i tak bolało.
- Lizz! – krzyknął Willy, patrząc z przerażeniem w oczach na zaistniałą sytuację.
- W porządku… - sapnęła Lizzy, z trudem łapiąc oddech. Dźwignęła się na rękach i podniosła, podtrzymując się za parapet. Jej wrogie spojrzenie wylądowało na nadal stojącym za oknem Canavan’ie. Chwyciła klamkę i naciskając ją szarpnęła oknem otwierając je na oścież.
- Możesz mi wyt…
- Chwila. Odsuń się – przerwał jej chłopak.
- Co do… - jęknęła Karin, robiąc krok w tył. Tayed podciągnął się, wślizgując na parapet z zewnątrz, po czym przeszedł przez okno i zeskoczył na podłogę. I stał już przed nią.
- Co ty tu… - i nagle źrenice dziewczyny pomniejszyły się, brwi ściągnęły, a usta zacisnęły się tworząc poziomą linię – TY CHOLERNY ZBOCZEŃCU! JUŻ WIEM O CO CI CHODZI!
- Chwila… Pocze…
- ZAMKNIJ SIĘ! – jej wrzask odbijał się głucho od ścian, a ona właśnie chwytała jedną z grubych książek i zaczęła obkładać nią Canavan’a – TO DLATEGO MNIE ŚLEDZISZ! Ja wiedziałam! Wiedziałam, że coś jest nie tak! ZBOCZENIEC! PEDOFIL! GWAŁCI…
Na jej język  cisnęło się wiele obelg, zaadresowanych do chłopaka, jednakże ten przytwierdził swoją dłoń do jej ust, marszcząc brwi.
- Dasz mi się wytłumaczyć? Czy nie?
Lizz speszyła się, po czym strzepnęła dłoń Tayed’a ze swych warg i odwróciła odeń wzrok.
- Tak właściwie to miłe powitanie… - mruknął chłopak, podnosząc jedną brew.
- Zamknij się… Mów czego chcesz i wynoś się stąd – warknęła Karin, zakładając ręce na piersiach.
Canavan westchnął głęboko i uśmiechnął się zadziornie.
- Chciałbym, żebyś się ze mną przeszła. – powiedział w końcu.
Przeniosła na niego spojrzenie swych fiołkowych oczu, w których rozbrzmiewała kpina. Aczkolwiek coś w jej wnętrzu jak najbardziej chciało przyjąć propozycję.
„Ale to przecież nic nie zmieni… On nie zrozumie.”
- Muszę zająć się bratem – stwierdziła – Więc możesz już iść.
- Nie ma problemu. Pójdziemy do wesołego miasteczka.
- Lizz! Zgódź się! – krzyknął Willy na wieść o wesołym miasteczku i podniósł się, nagle ożywiając.
Karin spiorunowała go spojrzeniem i nagle cała euforia jaka w nim zaiskrzyła zniknęła. Odwróciła spojrzenie na Canavana i już chciała coś powiedzieć, gdy ten chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie nachylając nad jej uchem.
- Nie wykręcisz się. Widzę co się dzieje. Daj dziecku chwilę wytchnienia… - szeptał jego śliczny głos, a ona poczuła jak po jej ciele przechodzą nagle dreszcze - …niech ma chociaż odrobinę radości z życia. Ty też.
Podniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu na niego, oniemiała jego zachowaniem, nie umiejąca niczego powiedzieć. A on? On jedynie uśmiechnął się do niej ciepło i krzepiąco i puścił jej nadgarstek, po czym na chwilę położył swą dłoń na jej głowie i przejechał nią po jej miękkich włosach.
Kiedy oddalał od niej rękę, miała ochotę prosić go by tego nie robił. By przeczesywał tak jej włosy bez końca. Było w tym coś… Niezwykłego. Coś, co wypełniało Lizz dziwnym, a zarazem jakże wspaniałym uczuciem.
- Willy… - mruknęła - …ubierz się ciepło, żebyś nie zmarznął.
„Co ja wyprawiam…?”