sobota, 4 maja 2013

- Rozdział VII -


 - Cześć Willy – rzekła na wejście do brata, który najwidoczniej wyczekiwał jej powrotu. „Czyżby ta kobieta znowu gdzieś wybyła?” rozniosło się dźwięcznym głosem po jej umyśle. Chłopak ubrany w za duży t-shirt i spodnie za kolana, nie wyglądał już tak samo, jak trzy lata temu. Urósł, nie był już tak dziecinny i zaczynał coraz bardziej zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje w domu. Mimo, iż miał zaledwie jedenaście lat, to już było widać, że z pewnością przerośnie swoją siostrę. Karin natomiast, która miała dwadzieścia  lat, wyglądała już na prawdziwą kobietę, o pięknych kształtach, jasnych włosach i dużych, fiołkowych oczach.
Uśmiech na chwilę rozpromienił jej oblicze, rozpościerając się na muślinowych wargach. Podeszła do chłopca, rozczochrała mu włosy, po czym zajrzała do salonu. Ich rodzicielki nie było.
- Jakiś facet przyszedł po nią i wyszła z nim. Nie mówiła gdzie. Ale była wystrojona, jak nigdy. – rzucił William, jak gdyby czytał w myślach siostry.
- Whoah. Czyżby nagle odnalazła swoją życiową pracę? – odrzekła i cicho parsknęła śmiechem – Idę do siebie. Jak będziesz czegoś potrzebował, to przyjdź. – mruknęła pod nosem, po czym weszła do swojego pokoju.
Walnęła się ociężałym ciałem na łóżku, kładąc się na plecach i zatopiła spojrzenie w białym suficie. I znów przed oczyma stanął jej tamten dzień...

***
Sierpniowe słońce lśniło niezłym blaskiem. Jak nigdy rozświetlało mroczne dni, które zwiastowały koniec wakacji. Uśmiech nie schodził z ludzkich twarzy, które zazwyczaj zdobiły same negatywne uczucia. Wszystko zdawało się współgrać ze sobą: rośliny, zwierzęta, woda, niebo, ziemia, ludzie...
Czyż jest coś piękniejszego do wyobrażenia? Ogromny Londyn, zwykle pełen zabiegania, braku czasu, strachu, pośpiechu – dziś cudowny, pochłonięty nieznanym nikomu czarem. Jak gdyby ktoś odmienił go, machnięciem różdżki. Złote słońce kleiło się lubo do twarzy, jego języki z lubością lizały oblicza przechodniów.
Dzień zapowiadał się wspaniale. Była godzina 10:28. Właściwie to jeszcze poranek. Wakacje chciały pożegnać dzieci w najlepszy sposób. Dla Karin i Tayed’a miał to być najlepszy dzień, jaki w te wakacje wspólnie spędzą. Tay wystawał pod jej oknem już od dziewiątej, nachalnie się dobijając do niej.
- Jasna cholera! – warknęła, otwierając okno – Nienormalny jesteś idioto?
Wargi Tay’a wykrzywił cudowny uśmiech. Czarne kłaki rozwiał wiatr. Ach.. Jej młody bóg, którym była tak ogromnie zafascynowana.
- Panie Canavan. Jest dziewiąta godzina. Dama potrzebuje czasu, żeby wyglądać pięknie.
- Ależ oczywiście, panienko Elizabeth. – rzekł do niej z pełnym szacunkiem, po czym skłonił się niczym pokorny kamerdyner. – Panienka zrobiłaby swemu lokajowi tę przysługę i wychyliła się lekko?
Lizz lekko zdezorientowana, nachyliła się. Tayed podszedł, jak gdyby chciał jej coś powiedzieć na ucho, po czym jego wargi zatopiły się lubieżnie w ustach dziewczyny. Na chwilę. Można powiedzieć... Ot tak, na dzień dobry. Twarz dziewczyny zalał lekki rumieniec, kiedy odklejali się od siebie.
- Czekaj tu, sługo. – rzekła doń i oboje wybuchli śmiechem. Lizz zamknęła okno, po czym ubrała się i uczesała. Wrzuciła do plecaka prowiant, który naszykowała wieczorem i wyszła z domu, zostawiając kartkę Williamowi, że wróci wieczorem, oraz informację, że w lodówce ma obiad, a na stole jest dla niego śniadanie.
Wyszła przed dom, gdzie czekał na nią Tay. Chwycili się za ręce i wolnym krokiem, nigdzie się nie spiesząc poszli przed siebie. Pierwszym ich punktem był stary teatr, w którym dzisiaj odbywało się spotkanie grupy teatralnej.
- Cholera. Jesteśmy spóźnieni – burknęła Lizz, ściągając brwi.
- Ciekawe, czyja to wina...
- Co ty insynuujesz?
- Jaa? Nie, ja nic nie insynuuję. To przecież ja się się zbierałem rok. – wargi chłopaka wygięły się w zawadiackim uśmiechu, którego Karin z jednej strony nienawidziła, a z drugiej kochała.
Zaczęli biec, aby zdążyć an próbę. Wpadli do teatru zadyszani, ale jak zwykle roześmiani od ucha do ucha.
- Nie no. A tak serio? – warknął na nich Sam, stojąc na scenie i spoglądając na nich. – Poważni jesteście? Świetnie. Dwaj debile, szczerzący się jak głupi do sera. Co was tak bawi do jasnej cholery? – chłopak był poirytowany, widząc roześmiane twarze spóźnionych.
Lizz i Tayed spojrzeli po sobie, po czym stanęli na baczność i zasalutowali do Sam’a.
- Panie generale! – krzyknął Tay.
- Meldujemy swoją obecność! – ryknęła za nim Karin.
- Elizabeth była skupiona na ubieraniu się, a wcześnie na spaniu!
- Jasne. Moja wina. – rzekła dziewczyna, po czym szturchnęła Tayed’a w ramię i oboje wybuchli jeszcze większym śmiechem. Wraz z nimi roześmiała się siódemka osób obecnych na sali. Nawet wargi Sam’a wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, bowiem dowódca owej grupy nie chciał za żadne skarby dać po sobie poznać, iż tak dziecinne rzeczy go bawią.
- Przestańcie się wygłupiać i chodźcie tutaj – rzucił do nich w końcu, parskając śmiechem. Tayed złapał za rękę Lizzy, po czym oboje szybko zajęli miejsca.
- A więc jak mówiłem, dzisiaj wystawiamy nasz pierwszy spektakl. Podjęliśmy się zrealizowania dramatu Shakespeare’a, a mianowicie chodzi mi o „Romeo i Julię”.  Za chwilę odbędzie się próba generalna. Mam nadzieję, że każdy z was pamięta swoje kwestie i nie przyniesiecie mi wstydu. Nie mam zamiaru świecić za was oczami – mówił Sam, zerkając na wszystkich karcącym wzrokiem, a w szczególności na zakochaną parę, która oczywiście śmiała się, zamiast słuchać. Chłopak załamał ręce, po czym wszyscy przystąpili do próby.
***
Światła w starym teatrze rozbłysnęły. Smukła sylwetka Sam’a, który odziany był w cudowny frak, białe rękawiczki i czyste, lśniące buty spoglądał piwnymi oczyma, pełnymi niewiarygodnej empatii na niemałe zbiorowisko ludzi. Zaczesane blond włosy mieniły się drobnymi diamentami w blasku reflektorów. Wargi wyginały się w powalającym uśmiechu, odsłaniając białe, proste zęby chłopaka.
- Panie i panowie! – rozległ się sympatyczny głos Sam’a na Sali, wydobywając się z, o dziwo, działających głośników – Chłopcy, oraz dziewczęta, a także dzieci! Witamy serdecznie na debiutanckim występie grupy teatralnej Sine Verbo, która wystawi dzisiaj, przed wami, Shakespeare’owski dramat, wszystkim z pewnością znany, pod tytułem: „Romeo i Julia”! Niechaj więc odsłonią się kurtyny, by zaprowadzić was w świat zakazanej miłości! – zakończył swą mowę ukłonem, po czym światła na sali zgasły.
- Niechaj rozpocznie się zmysłowy bal!
I światła powoli zaczęły rozjaśniać salę, budząc ją do życia, na tle wypowiadanego pięknym sopranem prologu.

***
Delikatnie promienie reflektorów padały w jedno miejsce – na Julię, leżącą martwą w swym grobie, usłanym pięknymi białymi irysami. Leżała ze złożonymi, jak gdyby do modlitwy rękoma. Blady aksamit powiek, powlekany wachlarzem gęstych, czarnych rzęs, zasłaniał drobne iskierki fioletowych jej oczu. Blond włosy, ułożone w loki, wyszczuplały jej smukłą, porcelanową twarz. Ubrana była w piękną, delikatnie różową suknię, na której także leżało kilka irysów. Blask reflektorów oświetlał jej oblicze tak, że wydawało się, iż zdobią ją cudowne brylanty. Muślinowe, bezwstydne wargi lekko wyginały się w tryumfalnym uśmiechu. Wszystko na sali wydawało się być ze sobą w czystej harmonii. Cicha melodia snuła się gdzieś za plecami widzów, w oczach których cicho skrzyły się łzy. Nagle... Ową ciszę zmącił czyjś krzyk. Głośnie: „Julio!” rozdarło nagle powietrze, niczym sztylet przebija się przez ludzkie serce. Romeo, zbłąkany, oszołomiony biegł pospiesznym krokiem, po czym zaczął zwalniać. W szafirze jego oczu zalśnił blask diamentowych łez. Padł na kolana u boku swej Julii. Kosmyki kruczoczarnych włosów opadły na jego wykrzywioną bólem twarz. Jego dłonie przesunęły się po dłoniach Julii, a lubieżne oczy, mącone gehenną, wpatrywały się w jej porcelanową, uśpioną twarz. Rozwarł lekko usta, po czym z gardła jego wydarły się słowa:

„Tu sobie stałą założę siedzibę,
Gdy z tego ciała znużonego światem Los
Otrząsnę jarzmo gwiazd zawistnych. Oczy,
Spojrzyjcie po raz ostatni! ramiona,
Po raz ostatni zegnijcie się w uścisk!
A wy, podwoje tchu, zapieczętujcie
Pocałowaniem akt sojuszu z śmiercią
Na wieczne czasy mający się zawrzeć!
Pójdź, ty niesmaczny, cierpki przewodniku!
Blady sterniku, pójdź rzucić o skały
Falami życia skołataną łódkę!
Do ciebie, Julio!”

I upił łyk trucizny, krzycząc na koniec:

„Walny aptekarzu!
Płyn twój skutkuje: całując — umieram.”

I wraz z pocałunkiem, oddanym na ustach jego ukochanej powoli osunął się na jej suknię, zamierając, w trwożnym, ale jakże wspaniałym marzeniu, by spędzić ze swą piękną Julią wieczność... Na zielonych niwach, nad spokojnymi wodami. Ona – pani jego życia, wyglądająca jak żywa, porcelanowa laleczka... On? Zwykły, pokorny chłopiec, a w oczach jej młody bóg.

***
Oczy, wyrwanej z marzycielskiego snu Julii rozbłysnęły swym fiołkowym blaskiem, który poniósł się po widowni. Wargi zadrżały, porwane w szaleńczy taniec ze strachem, który chwycił serce Julii. Chciała mówić, ale słowa nie potrafiły wydobyć się spomiędzy jej ust. Patrzyła cichym, pokornym wzrokiem, na swego sługę... Sługę, który był bogiem jej życia. Zimna dłoń ujęła jego twarz, która już spała snem wiecznym, po czym lekko obróciła ją w swą stronę i oddała na ustach jego pocałunek, którym zapieczętowała ich wieczność. I głos jej drżący w końcu wydobył się z gardła:
„Twe usta ciepłe.”
Z głośników wydobył się baryton:
„Gdzie to? Pokaż chłopcze.”
Ona zaś uśmiechnęła się, wsuwając drobne palce między kosmyki włosów swego Romea.

„Idą, czas kończyć.”
Mówiła, chwytając sztylet Romea.
„Zbawczy puginale!
Tu twoje miejsce.”
I przebiła swe serce ostrzem, które otwierało dlań drogę do wieczności ze swym ukochanym.
„Tkwij w tym futerale.”
I padła na ciało swego Romea, odchodząc wraz z nim w cichym, zbawczym śnie...
Na wieki.

***
Kiedy aktorzy wyszli na scenę, powitała ich burza oklasków. Tłum twarzy, po policzkach których ciekły łzy z zachwytem spoglądał na nowicjuszy. Lizz ścisnęła mocno rękę Tayed’a. Chociaż wypadałoby powiedzieć raczej, iż Julia ścisnęła dłoń Romea, gdyż to właśnie oni odegrali główne role w owym przedstawieniu. Wszyscy wznieśli do góry ręce, po czym skłonili się nisko. W tle rozbrzmiała muzyka. Sam wyszedł na scenę, błyszcząc swym cudownym uśmiechem.
- Dziękujemy państwu! Mamy nadzieję, iż debiutancki występ grupy Sine Verbo podobał się wam i że zobaczymy się na kolejnych występach! Na dziś to już wszystko, zatem żegnamy się z wami. Do następnego razu, mili państwo! – i kurtyny zasłoniły scenę, zaś na sali rozbrzmiał ogromny gwar, z którego dało się słyszeć wiele zachwytów i pełnego podziwu dla młodych aktorów.
Za kurtyną także zapanował obłęd. Sam był dumny ze swych podopiecznych i każdego z osobna chwalił. Przechodząc do Karin i Tayed’a stwierdził, iż sam uronił kilka łez podczas ostatniej sceny. Grupa przebrała się, po czym wszyscy chcieli iść do jakiegoś baru, na małe piwko. Jedynie Lizz i Tay odmówili, wymigując się innymi zajęciami. Po cichu uciekli z teatru, ruszając przed siebie. Uśmiech nie schodził z ich twarzy, kiedy szli szybkim krokiem, otuleni przez ciepłe promienie zachodzącego, sierpniowego słońca. Szli w miejsce, w którym nie było wielu ludzi. Na swoje wzgórze, na którym rósł potężny dąb. Wspięli się na swoje ciche wzgórze i siedli pod drzewem, wtuleni w siebie, lekko dysząc, zmęczeni dniem.
Mijały chwile. Spokojne i błogie. Gdy serca uspokoiły się, Lizz wstała, zbiegając po wzgórzu w dół.
- W plecaku jest mój notes. Napisałam coś dla ciebie!  - krzyknęła z dołu, do chłopaka, uśmiechając się promiennie.
Tayed wyciągnął gruby notes, oprawiony w skórzaną okładkę, po czym otworzył na zaznaczonej przez Lizzy stronie. Uśmiech wygiął wargi chłopaka, gdy przeczytał krótki wiersz Karin. Krótki wiersz o nim. Rozwarł plecak, chcąc włożyć do niego notes, kiedy coś przykuło jego uwagę. Wsadził rękę to wnętrza, po czym wyciągnął z niego buteleczkę, na której widniał napis: „Promazyna”. Ściągnął brwi, a uśmiech an jego wargach zgasł.
Lizz obróciła się w stronę Tay’a i, widząc jego minę, oraz butelkę Promazyny w ręku, szybko wbiegła na górę i wyrwała mu ją z rąk, ciskając w plecak.
- Bierzesz leki psychotropowe? – rzekł zduszonym głosem chłopak.
- Nic ci do tego. – warknęła do niego, zasuwając zamek plecaka.
- Czy to ma związek z powodem, dla którego wylądowałaś w szpitalu i z tymi papierami, które leżały na twoim łóżku?
- Chwila... Czytałeś moje papiery? – poczuła, jak nagła furia wzbiera się w jej wnętrzu.
- Zerknąłem tylko właściwie... Lizz... Zrozum, że ja chcę ci pomóc. Nie wiedziałem, że jesteś... Uhm... No że... – Tay zaczął się plątać, nie potrafiąc znaleźć określenia, które byłoby adekwatne to sytuacji.
- Że jestem psychiczna? To chciałeś powiedzieć? Tak, rzuciło mi się na mózg. Jestem chora psychiczne i musze brać prochy, żeby się nie pogorszyło.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- A chcesz żyć z psychiczną panienką, która kreuje sobie swój własny, plugawy światek? – krzyknęła w jego stronę, rozwierając swe oczy, które zaczęły się szklić.
- Ja... zawsze będę cię kochał... Nie obchodzi mnie to, co będzie stało na przeszkodzie.
- To już nie ma znaczenia Tayed. Jak mogłeś... To koniec. Nie chcę cię znać. Zniknij mi z oczu. Nie pojawiaj się w moim życiu już nigdy więcej. Znikaj i żyj tak, jakby mnie nigdy nie było w twoim zyciu.
- Poczekaj, opamiętaj się – podniósł swój głos chłopak, wstając. Chwycił Lizz za ramiona, chcąc przytulić ją do siebie, jednakże ta się wyrwała. Po jej policzkach spłynęły łzy. Zacisnęła wargi, po czym przeszła obok niego i puściła się biegiem przed siebie. Chciał ją gonić. Ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Patrzył przed siebie, na ponury zachód słońca, nie potrafiąc nic powiedzieć.
Pozostała jedynie samotność...
A towarzyszyło jej milczenie.

***
Karin skuliła się na swoim łóżku, powracając do szarej rzeczywistości. Rozwarła swe oczy, wbijając ich fiołkowy fiolet okno. Zacisnęła zęby, czując jak łzy, wraz z nawrotem wspomnień, wdzierają się do jej oczu, chcąc ukazać swój martwy blask światu.
Romeo i Julia przecież kończy się śmiercią bohaterów...
Jakże można zmienić zakończenie dramatu? Nie mógłby się przecież kończyć słowami: „Żyli długo i szczęśliwie”. To nie ta bajka. To nie była opowieść, o śpiącej królewnie, którą książę wybudził pocałunkiem z wiecznego snu.
Pozostała spróchniała rzeczywistość, powlekana nicością i bólem.