Bum…
Bum, bum…
Głuchy
odgłos ściśniętego rozpaczą serca roznosił się po jaźni Karin. Kiedy wpijała
osamotnione spojrzenie fiołkowych oczu w żółte ściany „swojego domu”, o ile tak
to miejsce można było określić. Powoli wsunęła się przez bramę na podwórko i
ociężałym krokiem ruszyła do drzwi. Weszła po stopniach i stanąwszy przed
wejściem, położyła rękę na klamce. Coś powstrzymywało ją od otwierania tych wrót
do krainy rozpaczy i samotności. Dziwne, nieprawdaż? Zagryzła dolną wargę, po
czym nacisnęła klamkę i przestąpiła próg domu. Wzniosły się fiołkowe tęczówki,
przewidując najgorsze, zaś dusza jej pisała najczarniejsze scenariusze, jakie
tylko można sobie wyobrazić. Głębokie westchnienie wydobyło się z jej wnętrza.
Schyliła się, rozwiązując sznurówki butów, a kiedy znów podniosła swe oczy, zza
ściany wychylała się czyjaś mała główka.
-
Willy… - powiedziała cicho, a chłopczyk słysząc głos siostry, wyszedł zza ściany
i pobiegł prosto ku niej. Objął ją w biodrach, a dziewczyna mogła usłyszeć cichy
jego szloch i niewyraźnie: „Wróciłaś…”. Karin kucnęła na jedno kolano, po czym
chwyciwszy siedmioletniego chłopca za ramiona, odsunęła go od siebie.
Wyciągnęła rękę, a jej delikatne palce przebiegły po jego prawym policzku i
oku.
-
Znów cię uderzyła? – mruknęła, czując jak nagle coś, niczym sznur zaciska się
na jej krtani. Ściągnęła ku sobie brwi, przyglądając się dokładnie spuchniętym
miejscom.
-
Nie… to… nic takiego się nie stało… - jęknął Willy, uciekając wzrokiem od
spojrzenia siostry.
-
Uderzyła cię? – powtórzyła swoje pytanie, obracając twarz chłopca ku sobie – I
patrz na mnie, kiedy do mnie mówisz.
Chłopiec
spuścił wzrok, a ona mogła dostrzec, jak w jego dużych, fiołkowych oczach
zaczynają lśnić gorzkie łzy. Karin przebiegła oczyma po jego twarzy, po czym
zniżyła swój wzrok i ujrzała mokrą plamę na jego spodniach, a pod nim kałużę
moczu. Dziewczyna zacisnęła wargi, tak że zniknęły, a pozostała po nich jedynie
prosta, pozioma linia.
-
Przepraszam… - cichy głos Willy’ego wypełnił jaźń dziewczyny aż po brzegi. Łzy
powoli spływały po jego jasnych policzkach. Karin widziała, jak chłopiec drży z
lekka na całym ciele. Chwyciła go w objęcia i przyciskając go mocno do siebie,
przeczesywała jego jasne włosy swymi palcami, i muskała je delikatnie
muślinowymi wargami.
-
Ciii… Nie płacz. Nic się nie stało.
-
Ale mama znowu będzie zła… - mówił, żałośnie szlochając i wtulał się mocniej w
większe ciało siostry, jak gdyby szukał tam ukrycia i ochrony.
-
Idź do mojego pokoju. Wytrę to.
-
Ale…
-
Powiedziałam, żebyś szedł do mojego pokoju.
-
A jeśli ciebie uderzy? – rzekł głośniej chłopiec, wyrywając się z jej objęć i
odsuwając lekko od niej zajrzał jej w oczy.
Wargi
dziewczyny wygięły się w dziwnym, bezimiennym uśmiechu. Wyciągnęła rękę, po
czym wplotła swe palce między kosmyki włosów chłopca, a następnie delikatnie
przejechała po nich swą dłonią.
-
Idź już. Dobrze?
Willy
patrzył jeszcze chwilę weń zrozpaczonymi oczyma. Pociągnął nosem i przytaknął
na jej słowa. Odwrócił się i szybko pobiegł do pokoju siostry. Karin podniosła
się i ominąwszy kałużę, na palcach weszła do łazienki. Zapaliła po cichu
światło, chwyciła wiadro i napełniła je wodą do połowy. Złapała za starą szmatę
do wycierania podłóg, po czym skierowała się do przedpokoju. Zamoczyła stary
materiał w wodzie, wykręciła go po czym zaczęła myć podłogę. Wycierała szybko
kałużę, modląc się, by matka nie zbudziła się i nie przyszła tutaj. Jednakże
jej modlitwy zdały się na nic. Usłyszała ciężkie kroki kobiety. Jej ociężały
chód całkowicie nie pasował do jej zgrabnej sylwetki.
-
Zjawiła się… Zasrana panna – cóż za miłe powitanie.
-
Też się cieszę, że cię widzę… - mruknęła pod nosem dziewczyna, z lekka
sarkastycznym tonem. Zacisnęła mocniej palce na szmacie, silniej wycierając
podłogę. Do jej uszu dobiegł odgłos kolejnych, chwiejnych kroków matki. „Znów
pijania…” przebiegło po jej jaźni, a ona zagryzła z lekka dolną wargę.
Podniosła się lekko na ręce, żeby zamoczyć po raz wtóry szmatę, kiedy jej matka
kopnęła wiadro, przewracając je. Woda rozlała się po całym korytarzu, a
zrezygnowana dziewczyna ukryła część twarzy w dłoni.
- Ups. Upadło… Ojej. Jaka szkoda. Chyba
będziesz to musiała posprzątać, co? – rechot, bo jedynie w taki sposób dało się
określić plugawy śmiech tej kobiety, rozniósł się echem po pomieszczeniu,
odbijając się głucho od zakamarków jaźni Karin – Tylko do tego się nadajesz. A
nie pomyślałaś może o tym, żeby wytrzeć tę podłogę własną gębą, co?
-
Nie wiesz kiedy przestać, prawda? – wyrwało się spomiędzy warg dziewczyny,
kiedy podnosiła się i odwracała twarzą do rodzicielki – Czy nie mogłabyś kiedyś
powiedzieć: O. Wróciłaś w końcu. Czemu traktujesz mnie w taki sposób? Czemu
wyżywasz się na mnie, albo na Williamie?! Co ja ci takiego zrobiłam?! Czemu
obwiniasz mnie za śmierć taty!? Powiedz! POWIEDZ!
Odgłos
strzelającej w policzek dłoni odbił się lekko od ścian. Karin pod wpływem
uderzenia lekko się zachwiała, kładąc machinalnie chłodną dłoń na poliku. Jej
brwi się ściągnęły, a ona już chciała wykrzyknąć coś, jednak powstrzymała się,
widząc zmienioną twarz matki. Wykrzywioną bólem. Osamotnioną. Jej wargi lekko
drgały, podobnie zresztą jak i ręce.
-
To wszystko przez ciebie… - jęknęła kobieta, a po jej policzkach zaczęły
spływać łzy. Wytarła je rękawem za dużego swetra i przełknęła głośno ślinę -
…on wcale nie musiał wtedy umrzeć. To wszystko twoja wina. Czemu nie wpadłaś
pod ten pieprzony samochód? Nie byłoby mi ciebie szkoda ani trochę. Miałabym
Williama… Bylibyśmy… taką szczęśliwą… rodziną… - i nagle jej szloch rozdarł
powietrze.
Dziewczyna
patrzyła na kobietę, która wydała ją na świat, a jej brwi lekko drgały. Mimo,
że padło z jej ust tyle złego, chciała by wzięła ją w objęcia. Żeby pocałowała
tak, jak to robiła dawniej. Przymknęła na chwilę powieki, po czym prychnęła pod
nosem. Podniosła stanowcze spojrzenie fiołkowych oczu na matkę, po czym
wyminęła ją i skierowała się do swego pokoju, zostawiając kobietę samą sobie. Stanąwszy
przed drzwiami pokoju jeszcze raz rzuciła jej spojrzenie, widząc jak nadal stoi
w miejscu.
-
Kocham cię… Ale ty nie wiesz co to znaczy – szepnęła cicho, prawie
niesłyszalnie, po czym weszła do swego pokoju zamykając za sobą drzwi.
***
Jej
smętny wzrok obijał się o białe ściany, na których widniały pejzaże, które wraz
z ojcem niegdyś malowała. Zagryzła lekko dolną wargę, po czym schowała twarz w
dłoniach, opierając się o zamknięte drzwi plecami.
Podniosła
spojrzenie swych fiołkowych oczu, błądząc po pokoju wzrokiem, w poszukiwaniu
Willy’ego. W końcu jej źrenice natknęły się na jego drobne, młodzieńcze ciało.
Siedział na brzegu krzesła. Jego nogi swobodnie zwisały, nie dotykając ziemi,
zaś on kołysał nimi. Karin napotkała jego spojrzenie. Duże, dziecięce oczy
nadal były nabrzmiałe od chaosu, w który przemienił się ich świat. Widząc
smutek w oczach siostry zacisnął pięści, zsunął się z krzesła po czym podszedł
do niej, z wolna włócząc nogami. Podniósł nań wzrok, wbijając go weń, niczym w
święty obraz. Aksamit jego jasnych powiek, powlekany wachlarzem czarnych, długich
rzęs przysłonił do połowy jego oczy, kiedy zawieszał głowę. Wyciągnął rączki i
objął Karin w biodrach mocno, wtulając swą twarz w bawełnianą koszulkę dziewczyny.
Smukłe,
drobne palce nastolatki wsunęły się między kosmyki blond włosów chłopca,
mierzwiąc je. Chciała oderwać ręce Williama od siebie, jednakże chłopiec
trzymał się jej żelaznym uściskiem. Kiedy w końcu udało się jej to zrobić,
osunęła się na jedno kolano i ujmując jego twarz w swoje dłonie otarła łzy,
które tak rzewnie spływały po jego policzkach. Posłała mu pogodny uśmiech i
nachylając się, przycisnęła muślinowe swe wargi do jego czółka.
-
Przebierz się – mruknęła prawie szeptem, czując jak głos więźnie w jej krtani,
jak boi się stamtąd wydostać.
Willy nie starał się nawet oponować jej słowom. Po prostu przytaknął i odwracając się
ruszył w przeciwległą część pokoju. Karin wyprostowała się, a głębokie
westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg, kiedy kierowała się w stronę okna.
Przestawiła na stół doniczkę z paprocią i usiadła na parapecie. Wyprostowała
nogi w kolanach i oparła się o framugę okna, przytykając ciepły policzek do
chłodnej szyby.
Zapatrzona
w smutny krajobraz jesieni, który rozbrzmiewał coraz to żałośniejszą melodią za
oknem milczała, słysząc jedynie jak jej dusza rozrywa ciało. Odwróciła
spojrzenie swe od okna, wyrwana z zamyślenia przez ból, który powodowały
wbijające się w skórę dłoni paznokcie. Przeniosła swe fiołkowe tęczówki na
przebierającego się chłopca. Ściągnęła brwi, widząc na plecach ślady po
skórzanym pasie, po czym zamknęła oczy i odchyliła w tył głowę.
Otworzyła
oczy i spojrzała w swe odbicie w szkle, a jej brwi machinalnie się zmarszczyły,
kiedy ujrzała tam Tayed’a. Pojedynczy krzyk wyrwał się spomiędzy jej warg, a
ona nagle poczuła jak spada. Trzasnęła z hukiem o podłogę i obiła głowę o róg
stołu. Co prawda nie mocno, aczkolwiek i tak bolało.
-
Lizz! – krzyknął Willy, patrząc z przerażeniem w oczach na zaistniałą sytuację.
-
W porządku… - sapnęła Lizzy, z trudem łapiąc oddech. Dźwignęła się na rękach i
podniosła, podtrzymując się za parapet. Jej wrogie spojrzenie wylądowało na
nadal stojącym za oknem Canavan’ie. Chwyciła klamkę i naciskając ją szarpnęła
oknem otwierając je na oścież.
-
Możesz mi wyt…
-
Chwila. Odsuń się – przerwał jej chłopak.
-
Co do… - jęknęła Karin, robiąc krok w tył. Tayed podciągnął się, wślizgując na
parapet z zewnątrz, po czym przeszedł przez okno i zeskoczył na podłogę. I stał
już przed nią.
-
Co ty tu… - i nagle źrenice dziewczyny pomniejszyły się, brwi ściągnęły, a usta
zacisnęły się tworząc poziomą linię – TY CHOLERNY ZBOCZEŃCU! JUŻ WIEM O CO CI
CHODZI!
-
Chwila… Pocze…
-
ZAMKNIJ SIĘ! – jej wrzask odbijał się głucho od ścian, a ona właśnie chwytała
jedną z grubych książek i zaczęła obkładać nią Canavan’a – TO DLATEGO MNIE
ŚLEDZISZ! Ja wiedziałam! Wiedziałam, że coś jest nie tak! ZBOCZENIEC! PEDOFIL!
GWAŁCI…
Na
jej język cisnęło się wiele obelg,
zaadresowanych do chłopaka, jednakże ten przytwierdził swoją dłoń do jej ust,
marszcząc brwi.
-
Dasz mi się wytłumaczyć? Czy nie?
Lizz
speszyła się, po czym strzepnęła dłoń Tayed’a ze swych warg i odwróciła odeń
wzrok.
-
Tak właściwie to miłe powitanie… - mruknął chłopak, podnosząc jedną brew.
-
Zamknij się… Mów czego chcesz i wynoś się stąd – warknęła Karin, zakładając
ręce na piersiach.
Canavan
westchnął głęboko i uśmiechnął się zadziornie.
-
Chciałbym, żebyś się ze mną przeszła. – powiedział w końcu.
Przeniosła
na niego spojrzenie swych fiołkowych oczu, w których rozbrzmiewała kpina.
Aczkolwiek coś w jej wnętrzu jak najbardziej chciało przyjąć propozycję.
„Ale
to przecież nic nie zmieni… On nie zrozumie.”
-
Muszę zająć się bratem – stwierdziła – Więc możesz już iść.
-
Nie ma problemu. Pójdziemy do wesołego miasteczka.
-
Lizz! Zgódź się! – krzyknął Willy na wieść o wesołym miasteczku i podniósł się,
nagle ożywiając.
Karin
spiorunowała go spojrzeniem i nagle cała euforia jaka w nim zaiskrzyła
zniknęła. Odwróciła spojrzenie na Canavana i już chciała coś powiedzieć, gdy
ten chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie nachylając nad jej uchem.
-
Nie wykręcisz się. Widzę co się dzieje. Daj dziecku chwilę wytchnienia… - szeptał
jego śliczny głos, a ona poczuła jak po jej ciele przechodzą nagle dreszcze - …niech
ma chociaż odrobinę radości z życia. Ty też.
Podniosła
spojrzenie swych fiołkowych oczu na niego, oniemiała jego zachowaniem, nie
umiejąca niczego powiedzieć. A on? On jedynie uśmiechnął się do niej ciepło i
krzepiąco i puścił jej nadgarstek, po czym na chwilę położył swą dłoń na jej
głowie i przejechał nią po jej miękkich włosach.
Kiedy
oddalał od niej rękę, miała ochotę prosić go by tego nie robił. By przeczesywał
tak jej włosy bez końca. Było w tym coś… Niezwykłego. Coś, co wypełniało Lizz
dziwnym, a zarazem jakże wspaniałym uczuciem.
-
Willy… - mruknęła - …ubierz się ciepło, żebyś nie zmarznął.
„Co ja
wyprawiam…?”