sobota, 15 września 2012

- Rozdział II -


Karin szła dość szybkim krokiem przez ciasne uliczki jednej ze starych dzielnic Londynu. W jej głowie pohukiwało wiele zbędnych myśli, a głównym ich tematem był Tayed – chłopak, którego spotkała podczas nieszczęśliwego wypadku, a który pomógł jej. Przechodziła właśnie obok jednego ze sklepów. Odruchowo spojrzała na swoje odbicie w – miejscami – lekko spękanej szybie. Mniejsza już o to, że wyglądała jak życiowa sierota. Jej uwagę przykuło coś istotniejszego. Nadal miała na sobie bluzę Tay’a. Zagryzła dolną wargę, po czym prychnęła cicho.
- A żeby to szlag jasny trafił. – zaklęła pod nosem, po czym włożyła ręce w kieszenie tej bluzy i jedną z nich natknęła się na jakąś przeszkodę. Ściągnęła brwi i wyjęła ów rzecz z kieszeni.
- I krew czysta na dodatek by to zalała. – jęknęła pod nosem, spoglądając na portfel w swoich rękach. Zawiesiła głowę, zakrywając część twarzy dłonią. Westchnienie ciężko wydobyło się spomiędzy jej warg, kiedy chowała ręce z powrotem do kieszeni bluzy i ruszała szybkim krokiem przed siebie.
Ulice tej części Londynu były przepełnione pustką. Ludzi widywało się jedynie w oknach, bądź w pojedynczo stojących sklepach. Karin rozglądała się co chwila, by mieć pewność, że jeśli ktoś ją zaatakuje, to zdąży uciec. Wyszła zza rogu kolejnej ulicy i ujrzała piękno starego budynku, którego otulała dziwna aura melancholii i jakże błogiego spokoju.
Jej Eden. Jej raj. Jej ucieczka.
Gdy tylko jej oczom ukazały się bogato zdobione, dębowe drzwi wejściowe, promienisty uśmiech rozgrzał jej oblicze. Przyspieszyła kroku, aż w końcu stanęła przed wejściem, a jej dłoń zacisnęła się lekko na zaśniedziałej klamce. Nacisnęła ją, po czym wrota do jej Edenu rozwarły się, a ona przestąpiła ich próg i zniknęła za nimi, oddalając się.


***
- Przepraszam! – ach, jakże wspaniałe powitanie wyrwało się z brzoskwiniowych ust Karin, kiedy wpadła zadyszana do Sali teatralnej, po drodze trzaskając drzwiami – To było… No bo ja… Najpierw Amee… Potem droga…. Beton, o matulu… Krew, dużo krwi… Potem chłopak, i… kurt…
- Eej, ej, ej… Chwila, zaczekaj. Lizzy, chwila. Jaki beton? Jaka krew? – Sue wzniosła lekko do góry ręce i ściągnęła brwi. Zresztą. Każdy patrzył w tej chwili na zdyszaną dziewczynę z niezwykłą intrygą, wymalowaną na twarzach.
Karin nachyliła się, kładąc dłonie na kolanach i spuszczając w dół głowę.  Dyszała dość ciężko, starając się złapać oddech. Biegła po schodach na czwarte piętro, na dodatek musiała jeszcze przebiec spory kawałek, dzielący ją od wejścia do sali teatralnej. Ktoś z boku podsunął doń plastikowy kubeczek z wodą.
- Gdybym wiedział, że będziesz szła tutaj, to pobiegł bym za tobą.
Oczy dziewczyny rozwarły się szeroko, a brwi machinalnie się ku sobie ściągnęły. Podniosła głowę i spojrzała najpierw przed siebie, potem zaś skierowała wzrok w lewo i odskoczyła w bok jak oparzona, chwytając się za serce i przy okazji wydobywając ze swej krtani głuchy, pojedynczy krzyk.
- Co ty… Jak ty… SKĄD TY SIĘ TU WZIĄŁEŚ?! – jej sopran rozniósł się echem prawie po całej, ogromnej sali, kiedy zobaczyła Tayed’a siedzącego na brzegu sceny, ze zwisającymi swobodnie nogami. Nie trzeba jej było nawet mikrofonu, żeby jej głos dało się słyszeć w każdym kącie sali.
- Whoah. To wy się znacie? – zapytał Sam zeskakując ze sceny i podchodząc do Karin. Poprawił okulary na nosie, po czym nachylił się lekko, przyglądając się dokładniej jej twarzy. Jedna z jego brwi powędrowała ku górze tak, że jego twarz przyjęła pytający wyraz.
Twarz dziewczyny spłonęła nagle rumieńcem, kiedy przypomniała sobie zaistniałą wcześniej sytuację. Jednak po chwili spojrzała błyszczącym od amoku wzrokiem na chłopaka.
- Nie twój interes. Co on tu robi?
- Jej… Co za uprzejme podziękowania za pomoc… - mruknął Tay, podnosząc obie brwi do góry, po czym westchnął ciężko, odwracając z lekka zasmuconą twarz od dziewczyny. Jego wargi wygięły się w podkówkę, kiedy opierał policzek o swoją dłoń.
Złość Karin prysła w jednej chwili, niczym mydlana bańka i ustąpiła miejsca zażenowaniu własną arogancją. Opuściła lekko głowę, po czym wsunęła palce między kosmyki swoich jasnych włosów, zaczesując je do tyłu. Przycisnęła palce do skroni, na chwilę przymykając powieki i wypuściła, zalegające w jej płucach powietrze. Oparła się plecami o scenę, po czym rzuciła uspokojone spojrzenie swych fiołkowych oczu na sklepienie pomieszczenia, zdobione wspaniałymi lampami, pochodzącymi sprzed wojny. Opuściła głowę, a powieki jej przymknęły się do połowy, uwydatniając gęste, kruczoczarne rzęsy.
- Lizz…
- Nie pytam o nic, Sam. Mniejsza o to. Zaczynajmy lepiej – odburknęła Karin na zaczepkę chłopaka, po czym wyprostowała się i rozwiązała apaszkę, rzucając ją na jedno z siedzeń – Na czym wczoraj skończyliśmy?
- Em, Lizz… - spróbował raz jeszcze Sam.
- Czyżbym nie wyraziła się jasno? – warknęła Karin, obrzucając chłopaka wrogim spojrzeniem – Mówiłam chyba, żebyśmy zaczynali.
- Yhm. Jasne – bąknął chłopak, odwracając z lekka speszony wzrok od dziewczyny.
- Ty! – krzyknęła Karin w stronę Tayed’a – Siądź sobie na razie i obserwuj, jasne?
- Tak, pani profesor! – odrzekł, zdawać by się mogło, że zupełnie na poważnie Tay i uśmiechnął się zadziornie, po czym zeskoczył ze sceny i ruszył wolnym krokiem, po czym usiadł w środku trzeciego rzędu.
Jasne brwi nad fiołkowymi oczami ściągnęły się ku sobie wrogo, a dziewczyna prychnęła pod nosem, zaklinając chłopaka. Spojrzała na wszystkich obecnych. Było ich w sumie wszystkich razem i nie licząc oczywiście Tay’a – dziewięcioro. Sześcioro marnych aktorzyn, jak to Karin zwykła mówić, plus jeden operator dźwięku i dwóch „specjalistów” od świateł.  Dziewczyna wzięła głęboki oddech, tak że powietrze wypełniło jej płuca, zalewając je całkowicie swą egzystencją. Przymknęła oczy na chwilę, po czym spojrzała na twarze wszystkich i uśmiechnęła się lekko. Dała im znak, że zaczynają, po czym światła zgasły.
Na sali zapanowała ciemność. Słychać było jedynie pojedyncze szmery, przerywane cichymi głosami i chichotami. Jednakże po chwili wszystko umilkło i zapadła niezwykła cisza. Tayed wytężał swój wzrok, starając się jakoby coś dojrzeć w ciemności, jednakże nic prócz niej nie widział. Nic nie słyszał. Sekundy, które mijały zdawały się być godzinami, gdy w końcu ciszę przerwały pojedyncze dźwięki trzaskających o ziemię kropel wody. Coś zaczęło pobłyskiwać w mroku, zaś stukot kropel rozbrzmiewał coraz głośniej i gęściej. Odgłos czyichś butów jął nagle zagłuszać delikatnie wszystkie inne dźwięki, a kiedy nagle się urwał, cicha, jakże spokojna i wspaniała melodia grana na skrzypcach popłynęła, roznosząc się po całej sali. A dołączył się do niej raz jeszcze odgłos stukających butów: tym razem był to dźwięk delikatniejszy. Aż w końcu z cienia wyłoniła się smukła postać dziewczyny. Była to Karin. Jej wzrok zdawał się być nieobecny, jakże przygaszony, wypełniony melancholią. Lekkie westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg i wypełniło swą egzystencją całe pomieszczenie. Dziewczyna spuściła swój wzrok, po czym obróciła swą smukłą twarz w lewo, patrząc gdzieś daleko tęsknym wzrokiem. Powoli światła za nią zaczęły rozbłyskiwać, ukazując spokojnie tańczące pary, od których tryskała radość i szczęście. Karin zaś wpatrywała się swym wypełnionym cierpieniem i samotnością spojrzeniem fiołkowych oczu gdzieś w inny wymiar. I wydawało się, ze to nie była już Karin. Iż był to ktoś całkowicie inny. Wargi Tayed’a lekko rozchyliły się, kiedy opierał na wierzchu dłoni podbródek.
- Wokół szaro… - cichy, z lekka niewyraźny głos dziewczyny nagle rozbrzmiał na tle strug deszczu. Był niewiarygodny. Podobnie jak i jej twarz. Coś w jednej chwili się w niej zmieniło. Coś, czego nie dało się logicznie wytłumaczyć - …pada deszcz. Właśnie ten szary świat to dziś twój dom. Choć otacza cię ludzi tłum, jesteś wciąż sam. Zupełnie sam. Chociaż starasz się krzyczeć… To nikt cię nie słyszy. Nikt na ciebie już nie patrzy. Świat powoli zamyka wszystkie swe drzwi. Umiera. Czas przez palce ci przecieka… Więc, jak masz żyć, kiedy los nie daje szans? A ty… przecież walczysz. O każdy dzień. O każdą chwilę, by przeżyć ją od nowa – kiedy mówiła, jej głos powodował, że wszystko nagle wokół przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Znikało wszystko. Pozostawał jedynie ten głos. Ten spokojny głos, który wzburzał się momentami, unosił… I znów milknął – Na wargach swych modlitwy pobrzmiewa szloch… I ta nadzieja, że może chociaż… Chociaż on wysłucha. Ona pomoże przetrwać ci noc… - patrzyła bezimiennym wzrokiem na Tayed’a, jak gdyby mówiła jedynie dla niego, a jej wargi dziwnie drżały, kiedy wypowiadała ów słowa. Jej oczy delikatnie skrzyły się od wzbierających się weń łez.
- Do… Końca…
I po raz kolejny zapadła ciemność i głucha cisza.
Tay słyszał jedynie parszywe bicie własnego serca. Chował swe usta w dłoni, czując jak coś zalega w jego krtani, jak gdyby starało się wokół niej zacisnąć. Przymknął oczy, po czym schował twarz w dłoniach, głęboko wzdychając. Uśmiechnął się lekko.
„Naprawdę jesteś niezwykła.”

***
Karin uśmiechała się lekko i skromnie, słysząc tak krzepiące słowa od jej towarzyszy.
- Dziewczyno! Jesteś niesamowita! Skąd u ciebie tyle ekspresji, tyle wdzięku? Ty nie grasz. Ty tym żyjesz! – roznosił się baryton Michael’a, który klepał Lizz po plecach, szczerząc swoje zęby ku niej. Ona zaś jedynie skromnie odpowiadała, że to nic takiego i z pewnością każdy to potrafi.
- Ech. Wybaczcie, ale… Na mnie już czas. Nie chciałabym zarywać potem nocy, siedząc nad lekcjami. Resztą zajmijcie się już sami – posłała wszystkim dość promienny uśmiech, po czym pomachała im, złapała swój plecach i zarzuciwszy go na ramię wybiegła z sali teatralnej.
Wypadła przed wejście teatru. Przymknęła oczy, po czym westchnęła głęboko, nabierając zimnego powietrza do płuc. I uśmiech nagle zniknął z oblicza. Zagryzła dolną wargę, po czym ruszyła wolnym krokiem przed siebie.
Po raz kolejny już tego dnia zagłębiła się w ciasne uliczki tej części Londynu. Szła już tym razem o wiele wolniej. Nie chciała wracać. Najchętniej uciekłaby. Wróciłaby z powrotem to swego Edenu, jednak wiedziała, że długo tak nie wytrzyma. Wiedziała, że prędzej czy później to, kim stawała się grając, ujawni jej prawdziwe ja. Oni nic o niej nie wiedzieli. Nic. Zupełnie. Westchnęła głęboko, włócząc nogami po kostkach brukowych. Aż w końcu usłyszała czyjeś kroki za sobą. Nie odwróciła się, a przyspieszyła kroku. Aczkolwiek im szybciej starała się iść, tym krok nieznajomego także przyspieszał. Poczuła dziwne kłucie w brzuchu. Kiedy dochodziła do zakrętu, puściła się biegiem, mając nadzieję, że uda jej się uciec. Biegła ile sił w nogach, z przerażeniem wymalowanym na obliczu. W końcu zniknęła za kolejnym zakrętem. Przylgnęła do ściany, dysząc ciężko. Jej ręce drżały, a oddech był nierówny. Chociaż najgorsze było niewyparzone serce, które tak głośno dudniło i krew, która w tak nieznośny sposób pulsowała. Postanowiła wyjrzeć zza rogu, by zobaczyć czy zgubiła napastnika. Powoli przesunęła się i zaczęła wychylać się zza ściany…
Głośny i donośny krzyk przeciął powietrze, kiedy ktoś na nią wpadał, lecz zamiast jej coś zrobić, chwycił ją w ramiona, by nie upadła. Jej powieki z wolna zaczęły się podnosić, po czym wzniosła ku górze swój wzrok.
- Czemu uciekałaś? – zapytał Tayed, patrząc na nią, sam z lekka przestraszony.
- Ty… Ty… TY… - wyrywało się spomiędzy jej warg, a ona nie potrafiła dobrać odpowiednich słów.
- No tak ja.
- TY BEZCZELNY IDIOTO! – wykrzyczała mu prosto w twarz i odepchnęła go od siebie całą siłą – Chcesz mnie przyprawić o apopleksję serca?!  Myślałam, że goni mnie jakiś napalony zboczeniec! W ogóle… CZEMU TY MNIE ŚLEDZISZ?! – jej wrzask roznosił się po okolicy, strasząc wszystkie bezdomne koty i psy, które włóczyły się tutaj.
- Po pierwsze, nie śledzę cię. Idę w tę samą stronę. Pomyślałem, że skoro tędy idziesz, to wrócimy razem. A po drugie. Nadal masz moją własność. Nawet dwie – mruknął ku niej spokojnie, przechylając lekko głowę na bok.
Karin patrzyła nań przez chwilę zdezorientowana, po czym zorientowała się o co mu chodzi. Spojrzała na bluzę, którą miała na sobie, a rumieniec niczym piwonia rozkwitł na jej jasnych policzkach.
- Przep… przepraszam… - rzuciła zażenowana swoim zachowaniem, po czym chwyciła suwak bluzy i zaczęła go zsuwać w dół, kiedy jej rękę przytrzymała dłoń chłopaka. Była niewiarygodnie ciepła, chociaż na zewnątrz było zimno. Podniosła wzrok i spojrzała na jego uśmiechniętą twarz.
- Nie ściągaj. Zmarzniesz.
- Ale…
- Żadnych ale. – odrzekł na próbę jej zaprzeczenia, po czym dosunął pod jej szyję zamek bluzy – Daj mi tylko portfel – dodał, po czym wyciągnął dłoń ku niej.
Karin zmieszana, schowała rękę w kieszeń i wyjęła zeń ów rzecz, podając je Tayed’owi. Chłopak chwycił go, po czym schował go w tylną kieszeń spodni.
- To jak? – rzekł chłopak.
- Co jak?
- Wrócimy razem?
- Nie sądzę, by był to najlepszy po…
- Ale ja tak sądzę.
- Nie rozumiesz…
- Posłuchaj – rzuci Tayed, spoglądając swymi miodowymi oczami, które tak rozgrzewały wprost we fiołkowe oczy dziewczyny – Tylko cię odprowadzę. Nie będę cię odprowadzał pod same drzwi domu. Umowa stoi?
Karin uciekła wzrokiem od spojrzenia chłopaka, zagryzając dolną wargę. Tak. Bała się komukolwiek mówić o tym, co dzieje się w jej życiu. A już tym bardziej przerażała ją myśl o tym, ze ktoś taki jak ten człowiek mógłby się o tym dowiedzieć. Szczeniak z bogatej rodziny, który pewnie chce się zabawić czyimś kosztem. Westchnęła głęboko, po czym spojrzała w inną stronę.
 - Uhm. Okej. Chodźmy – mruknęła cicho, po czym ruszyła wolnym krokiem, a on jej towarzyszył.

***
- Dziękuję – bąknęła Karin niewyraźnie, odwracając speszony wzrok od chłopaka – No wiesz… Za to, że mi wtedy pomogłeś. I za bluzę…
Chłopak uśmiechnął się, widząc jak kolejny rumienieć spowija jej śliczną twarz. Wyciągnął swoją dłoń, po czym położył ją na jej głowie i delikatnie przejechał po jej włosach.
- Nie ma sprawy. Czyli że… Tutaj już musimy się rozstać?
- Yhm. Ta. Jeszcze raz Ci dziękuję – mruknęła ku niemu, uśmiechając się lekko, po czym przeniosła swój wzrok na jego twarz. Z bliska była naprawdę cudowna. Niczym twarz młodego anioła. Lekko westchnęła, po czym odwróciła się – To… Do zobaczenia – dodała, po czym ruszyła, zagłębiając się w uliczkę.
„Na pewno.” Przemknęło po jaźni Tayed’a, po czym on sam spojrzał gdzieś w przestrzeń i ruszył wolnym krokiem, by spotkać się z rzeczywistością.