sobota, 28 grudnia 2013

- Rodział VIII -

„Dobry Jezu a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie...”
Żałobna pieśń rozbrzmiewała coraz to głośniejszym echem w głowie Karin, która szła za samochodem wiozącym trumnę. Willy ściskał mocno jej ramię, przygryzając do bólu i krwi wargi. Jej nieprzytomne spojrzenie, tak dalekie od rzeczywistości, pusto i bezimiennie wbijało się gdzieś w dal. Bolesne westchnienie poraziło jej ciało. Próbowała zapłakać, jednakże nie potrafiła wydusić z siebie chociaż drobnej łezki. Zapomniała już, czym jest smutek związany z utratą kogoś.
„W krainie życia będę widział Boga...”
Boga...?
Jakiego znowu Boga?
On w ogóle istnieje?
Skoro tak, to czemu pozwala cierpieć? Czemu nie ratuje ulęknionych, przesyconych codzienną gehenną dusz? Dlaczego nie koi ich bólu? Nie wmówisz mi, że to próba... On po prostu nie istnieje. A ta kobieta, której gamety posłużyły do powstania nowych istnień – mnie i Williama – i tak trafi do piekła.
W końcu orszak zatrzymał się w miejscu, które miało stać się nowym domem matki Lizz. Czuła na sobie krzywe spojrzenia ludzi. Słyszała jak szeptali między sobą. Niedługo całe osiedle będzie szumiało od absurdalnych plotek na jej temat. Ostatnie pożegnanie. Pastor powiedział kilka słów, po czym trumnę złożono do ziemi i zakopano. Wokół dzieci zaczęli gromadzić się ludzie, litując się nad sierotami i składając „najszczersze wyrazy współczucia”. Karin nienawidziła tych fałszywych twarzy. Siliła się na wymuszony smutek i żal po stracie matki, wysłuchując litościwych słów „przyjaciół rodziny”. Tak naprawdę... Każdy myślał, iż przyczyną śmierci ich rodzicielki były dzieci, dręczące ją psychicznie. Natomiast prawda, która została tak szczelnie i hermetycznie opakowana i ukryta, nie mogła wyjść na jaw. Nikt bowiem nie mógł się dowiedzieć, że wspaniała Mary Lily Goldenmayer była prostytutką, a w dodatku narkotyzującą się alkoholiczką. Nikt przecież nie musiał wiedzieć, że przedawkowała heroinę i zdechła w kącie łazienki, gdzie znalazła ją córka. Przecież najłatwiej było wszystko zwalić na dzieci... Niewinne dzieci, które przechodziły w domu piekło. W domu, do którego bały się wracać.
„Go to the hell... And burn.”
Rzuciła białego irysa na grób matki i odwróciwszy się, odeszła.



***
- Śmietnisko – skwitowała Karin, wchodząc do pokoju, który zamieszkiwała dotąd jej matka. Niemiłosierna cisza żelaznym prętem wierciła dziurę w jej wnętrzu. Boleśnie westchnąwszy zaczęła sprzątać pomieszczenie.
W międzyczasie do domu wrócił również Willy.
- Nie uważasz, że jednak zmarłemu należy się odrobina szacunku? – spytał opierając się o framugę drzwi, spoglądając jak jego siostra wyrzuca zdjęcie ich matki.
- Lizz to niemiłe z tw...
- Ta kobieta oskarżała mnie przez cały ten czas o śmierć taty. Nienawidziła mnie za coś, czego nie zrobiłam. Byłam mieszana z błotem, traktowana gorzej niż kobieta lekkich obyczajów, jaką sama była. Jak mam ją teraz szanować? – Jej głos był jadowity i przerażający. Poniekąd ją samą przerażał ten ton.
- Ehh... Sama mówiłaś...
- Ludzie się zmieniają, Williamie.
- Tayed na pewno by ci wytłumaczył...
Jej serce drgnęło, kiedy tylko usłyszała imię, którego z jednej strony tak głęboko nienawidziła, zaś z drugiej... Nie mogła żyć w świadomości, że ten człowiek mógłby nie istnieć.
„Sprawię, iż na nowo się we mnie zakochasz”.
Prychnęła niezadowolona, zawiązując ostatni worek śmierci i nie dając po sobie poznać mieszanych uczuć, jakie nią targały.
- Przydaj się na coś i wyrzuć śmieci – rzuciła, przechodząc bezceremonialnie obok chłopaka. Dziwne westchnienie wydobyło się z piersi jej brata, kiedy zbierał worki pełne śmieci pozostałych po matce.
Lizz natomiast zabrała się za robienie obiadu.
Oboje żyli tak, jakby nic nieszczęśliwego wcale im się nie przydarzyło. Wręcz przeciwnie. Zdawało się, jakoby Karin osiągała momentami apogeum radości. Nieprzejęta śmiercią matki, egzystowała w naturalny dla siebie sposób...
A przynajmniej starała się sprawiać wrażenie niewzruszonej i całkowicie apatycznej wobec tego zdarzenia. Jednakowoż rzeczywistość otwierała przedeń swe ogromne wrota, gdy tylko zapadała noc. Zwijając się z bólu i rozpaczy, długimi godzinami modliła się o zbawiennie ukojenie dla duszy, słodką chwilę, która przerwałaby cierpkie godziny gehenny. Ból zdawał się każdej nocy otwierać swe bramy szerzej. Wówczas Lizz zaczęła zażywać środki nasenne, które pomagały... Do czasu.
Pewnej nocy krzyk Karin rozdarł powietrze, rozcinając je niczym sztylet. William – będący już wówczas szesnastolatkiem – zerwał się z łóżka, biegnąc do pokoju siostry. Siadając obok niej, długo gładził jej włosy, szepcząc słowa otuchy, po czym całował jej czoło. I kiedy wszystko ustawało, wracał do siebie, zostawiając ją ponownie sam na sam z ogromem tego cierpienia. Były noce, kiedy Karin krzyczała po kilka razy, następnie zaś zanosiła się płaczem, dopóki zmęczenie nie dało się jej we znaki i nie pozwoliło usnąć.
- Potrzebujesz pomocy – stwierdził któregoś listopadowego poranka Willy, gdy wspólnie jedli śniadanie. Z przykrością spoglądał na twarz siostry, która w ciągu miesiąca postarzała się o kilka lat. Oczy jej natomiast straciły swój dawny, radosny blask.
Podniosła spojrzenie fiołkowych oczu znad miski z owsianką, jak gdyby nie dowierzała temu, co właśnie usłyszała.
- Ehh. Spójrz na siebie. Wyglądasz na dziesięć lat więcej niż masz. Prawie nie wychodzisz z domu. Unikasz jakichkolwiek kontaktów międzyludzkich. Liz... W takim tempie zmienisz się niedługo w warzywo. Niedługo i ciebie stracę... – mówił dosadnie, patrząc z politowaniem na nędzną posturę siostry, przygarbionej nad śniadaniem.
- Dziękuję. Najadłam się – warknęła, wstając od stołu i wrzucając do zlewu prawie w całości zapełnioną owsianką miskę. Odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni.
Do uszu Williama dobiegł jedynie trzask drewnianych drzwi i szczęk łóżka. Bolesne westchnienie wydobyło się z jego wnętrza. Przygryzł dolną wargę, czując przeszywający ból. Jego ciało drgnęło w momencie, gdy przeszedł przezeń dziwny impuls. Kilkukrotnie już znajdował w jej pokoju leki, jednakowoż nigdy się do tego nie przyznał. Z jego siostrą działo się coś dziwnego. Widział to każdego dnia. Coś działo się w jej wnętrzu, buntowało się i stawało tej dziewczynie na drodze do normalnego funkcjonowania. Wyjął z kieszeni swój telefon, po czym wybrał z listy kontaktów numer do Tayed’a. Polubił chłopaka bardzo. Chociaż był starszy od niego o dziewięć lat i czuł do niego respekt, to chłopak ten był dlań najlepszym kumplem. Mimo, że jego siostra już nie była z nim, to on zaczął się coraz częściej kontaktować z Tayed’em.
- Canavan, słucham. – zabrzmiał dźwięcznie głos w słuchawce.
- Hej Tayed... Z tej strony William. – rzekł z lekka zmieszany, słysząc zaspany głos chłopaka w telefonie.
- Czemu dzwonisz tak wcześnie? Coś się stało Lizz?
- Ehh... – westchnął głęboko i na chwilę zamilknął, szukając odpowiednich słów – Tayed... Dlaczego Lizz bierze leki?
- Willy... – zaczął głos w słuchawce.
- Wiem. – przerwał natychmiastowo William – Rozmawialiśmy już wiele razy na ten temat... Ale zrozum, że ja już nie daję rady. Pozwól mi chociaż zrozumieć co do diabła się dzieje... To jest moja siostra. Błagam cię Tayed... Nie mogę znieść już cierpienia na jej twarzy...
Zapadła cisza. Długa. Głęboka. Obustronna. A jednak dało się wyczuć boleść, która tak dotkliwie odbijała się na nich obu.
- Będę za kilkanaście minut.
Biib... biiib... biiib...
Telefon odbił się od stołu i zamilknął. Podobnie jak William, który usiadł na krześle i wlepił spojrzenie swych fiołkowych oczu w sufit. Sine powieki, które od dawna nie zaznały snu, powoli opadły na te smutne oczy.
Czekał.

***

Tayed nie kłamał. Nie więcej jak piętnaście minut później zapukał do drzwi ich domu. William wyszedł mu na spotkanie.
- Chłopcze... Od jak dawna nie spałeś? – wyrwało się spomiędzy warg mężczyzny, kiedy ujrzał przed swoimi oczyma nastolatka.
- Wejdziesz, czy będziemy rozmawiać w progu o moim marnym wyglądzie? – Willy uśmiechnął się lekko i wpuścił do domu przyjaciela.
Weszli oboje do kuchni. Canavan usiadł przy stole, natomiast brat Lizz przygotował kubki na herbatę i kawę. Kiedy wykonywał owe czynności, w pomieszczeniu dźwięczała nieprzyjemnie żelazna cisza, jak gdyby żaden z nich nie miał nic do powiedzenia. A przecież Willy miał tysiące pytań, a Tayed tak wiele odpowiedzi na nie.
Usiadł, podając mężczyźnie kubek. Milczenie rozrywało ich wnętrza. Było tak niezwykle bolesne. Jeszcze bardziej, niż czekająca ich rozmowa.
- A więc...? – zaczął Tayed.
- Więc co...?
- Pytaj o co chcesz. Nie ma sensu, bym w tej chwili przed tobą cokolwiek ukrywał. Zdaje się, że sama Lizzy nie stara się już tego przed tobą ukrywać. – westchnął ciężko, spuszczając wzrok. Jego brwi ściągnęły się ku sobie, kiedy czekał na bolesne pytania.
- O co mam pytać? Opowiedz mi wszystko, co wiesz... Tak będzie najlepiej. – burknął pod nosem chłopak, podnosząc na mężczyznę swe oczy. Ich spojrzenia się spotkały. Tayed zląkł się z lekka, jednakowoż chwilę potem, mieszając kawę, zaczął mówić:
- Elizabeth choruje na schizofrenię paranoidalną. Co prawda... Nie do tego stopnia, że widzi na każdym kroku smoki i słyszy wrzaski. Bierze leki psychotropowe... To był powód, dla którego mnie rzuciła. Znalazłem przypadkowo w jej plecaku prochy. Stwierdziła, że to koniec... Właściwie sam nie wiem dlaczego. Podejrzewam, że chciała to ukryć przed całym światem.
- To dlatego krzyczy po nocach?
- Czekaj... Co? – Canavan znieruchomiał, a łyżeczka wypadła z jego ręki i z hukiem obiła się o stół – Willy... Jak często krzyczy?
- Ostatnimi czasy... Co noc. W dodatku zamyka pokój, więc nawet nie mogę wejść i sprawdzić co się dzieje.
- Jasna cholera... – warknął Tayed, waląc pięścią w stół. Jego oblicze wykrzywił ból. Dwudniowy zarost i cienie pod oczami sprawiały, że wyglądał jak obłąkany. Cisnął plecakiem w kąt kuchni i poderwał się z krzesła, podchodząc pod okno. Szybko odwrócił się i wyszedł z pokoju.
- Ale Tayed czekaj...! – krzyknął za nim Willy, podrywając się z krzesła.
- Elizabeth! – darł się mężczyzna, waląc pięściami w drzwi pokoju byłej – Otwórz te pieprzone drzwi! LIZZ!
- Pierdol się! – dobiegło jak grom zza drzwi.
- LIZZ OTWÓRZ TE CHOLERNE DRZWI. WIEM, ŻE PRZESTAŁAŚ BRAĆ LEKI, BO CHCESZ POKAZAĆ ŚWIATU, JAKA NIEZWYCIĘŻONA JESTEŚ, ALE TO NIE MA SENSU... WIĘC OTWÓRZ TE PIEPRZONE DRZWI, BO JE WY...
Szczęk zamka. Skrzyp drzwi. Przerażona, blada twarz wyjrzała zza nich, a puste, wygasłe fiołkowe oczy spojrzały a twarz mężczyzny, którego zarost postarzał.
- Skąd...? – wyrwało się spomiędzy pełnych, sinych ust kobiety, która sama nie była w stanie uwierzyć temu, co przed chwilą usłyszała.
Ale zdziwienie tym bardziej się poszerzyło, kiedy nagle znalazła się w objęciach tego samego mężczyzny, który przed chwilą na nią wrzeszczał. Czuła wówczas przerażenie... Ale ustąpiło ono miejsca poczuciu niezwykle ogromnego bezpieczeństwa, kiedy znalazła się w ramionach Tayeda.
- Puść mnie... – wyrwało się cicho z jej wnętrza, bowiem tak naprawdę chciała, aby trzymał ją już tak wieczność.
- Nigdy. Nigdy więcej cię nie zostawię. Rozumiesz? Nie pozwolę na to, abyś sama się męczyła z tym. Możesz mnie nienawidzić. Możesz mnie wyzywać. Możesz wyklinać. Ale nie odstąpię cię. Ani teraz... Ani już nigdy. – jego głos był ciepły. Niezwykle ciepły i przyjemny. Zniżał się z każdym słowem i był co chwila słodszy, przepełniony głębszą troską.
- Kocham cię... – szepnęła Lizz, po czym po jej policzkach zaczęły spływać łzy, mocząc koszulkę mężczyzny. Wbiła się w niego mocniej, obejmując w pasie i wtulając twarz w tors.
Poczuła, jak mężczyzna całuje jej głowę i wdycha zapach jej zmarnowanych włosów.

- Mówiłem przecież, że sprawię, iż na nowo się we mnie zakochasz...