środa, 27 lutego 2013

- Rozdział VI -


Ciemność na szarych ulicach nocnego Londynu pogłębiała się coraz bardziej, pochłaniając smukłą sylwetkę Lizzy, jak gdyby chciała połknąć jej osobę, porwać w szaleńczy taniec, przy cudownych dźwiękach psychopatycznej melodii. Każda sekunda zdawała się być niewiarygodnie długa. Coś ściskało jej gardziel, a dłonie, wsunięte w kieszenie czarnego płaszcza machinalnie się zaciskały. Zaczęła zwalniać, aż w końcu stanęła, znajdując się za rogiem kolejnej z ulic, leżącej przy monopolowym. Powoli zaczęła unosić twarz w górę, aż fiołki jej smutnych oczu wzniosły się ku górze i zatrzymały się na samotnie lśniących na niebie gwiazdach, które coraz gęściej zaczęły przesłaniać chmury. Po jej mlecznobiałej cerze zaczęły spływać powoli krople deszczu, mieniąc się w brokacie gwiazd niczym małe, sztuczne brylanty. Dziwny uśmiech wykrzywił jej wargi, kiedy wyjmowała ręce z kieszeni i nasuwała na głowę kaptur. „Koszmar jest sensem mojej egzystencji... Ponoć rodzimy się po to, żeby umrzeć. Dlaczego więc aby doznać ukojenia muszę na Boga tak cierpieć?”
- Heh... Na Boga? Ciekawe gdzie jest ten wszystkim znany Bóg... – ciepły oddech, który wydobył się spomiędzy jej warg wraz z bolesnymi słowami, zmieszał się z chłodem nocnego powietrza tworząc parę, która chwilę potem się ulotniła.
Szmer deszczu zaczął być coraz głośniejszy. Potężne krople dudniły odbijając się od betonowego chodnika, którym szła Karin. Tafla powstająca na podłożu wyglądała niczym mieniące się brokatem szkło. Dziewczyna zapatrzona szybkim krokiem zmierzała do domu. W pewnym momencie szmer deszczu przerwał, dochodzące z kieszeni kurtki dźwięki „Lie, lie, lie” SOAD’u. Ustawione wibracje stanowczo nalegały, aby telefon został odebrany. Pokręciła lekko głową, po czym stanęła pod zadaszeniem nocnego i spojrzała na wyświetlacz.
Tayed.
Ściągnęła ku sobie brwi. Jej spojrzenie wbite było w ekran telefonu, a kciuk błądził po klawiszach.
Odrzucono.
Cisnęła komórkę z powrotem w kieszeń i weszła do nocnego. Powitał ją dźwięk dzwoneczków i unoszący się wokół dym papierosowy, oraz smród piwa. Lekko zadrżała, po czym zsunęła z głowy kaptur. Jasne włosy wypadły spod kaptura, okalając jej twarz.
- Dobry wieczór – wymamrotała pod nosem, podchodząc do kasy. Kobieta, wyglądająca na około trzydzieści dwa lata, z ostrą tapetą na twarzy, o blond włosach i niezgrabnych, krągłych kształtach, a także utlenionych włosach przywitała ją chłodnym, przenikliwym spojrzeniem. Odsłaniała żółtawe zęby, żując głośno gumę. Lizz podniosła jedną z brwi, widząc jak kobieta nieskromnie eksponuje swój biust. Zgryźliwe opinie na jej temat pozostały w głowie dziewczyny.
- Co podać? – warknęła jak gdyby z łaską kobieta, patrząc pogardliwie na młodą twarz dziewczyny. Powieki, powlekane wachlarzem rzęs do połowy zakryły jej oczy. Fiołkowe oczy rozejrzały się po wyposażeniu sklepu. Kiedy chciała już odpowiedzieć, z rogu sklepu rozbrzmiał głośny śmiech kilku facetów. Lizz poczuła jak jej ręce zadrżały. Odchrząknęła cicho pod nosem i spojrzała na kasjerkę, która z ponętnym uśmiechem, godnym pierwszej lepszej prostytutki, patrzyła na pijanych mężczyzn. Karin miała ochotę wykonać jednoznaczny gest, spowodowany zażenowaniem, wywołanym przez zachowanie kobiety.
- Ehh... Poproszę puszkę Redd’sa i butelką Sprite’a – rzekła w końcu. Kobylasta baba opornie się ruszyła w stronę półki. Ściągnęła zeń oba napoje i położyła na blacie. Lizz zgarnęła je zgrabnym ruchem i położyła na ladzie pieniądze, po czym odwróciła się na pięcie, zarzuciła na głowę kaptur i wyszła ze sklepu, który także na pożegnanie jej rozbrzmiał cicho dzwoneczkami.
Znowu znalazła się na tej samej szarej ulicy. Ruszyła, wychodząc spod zadaszenia w głębię nocy, która pożerała ją swą czernią. Jej postura tonęła w kłębiących się wokół kroplach deszczu, które dudniły jeszcze głośniej niż uprzednio. Skręciła w kolejną ulicę i zwolniła kroku. Zagryzła lekko dolną wargę, czując jak jej dusza na nowo zostaje przemielana przez nieznaną siłę. To co się działo było czystym absurdem. Irracjonalizm był nieodzownym elementem jej wypłowiałego, skażonego wiecznym skurwysyństwem życia.
Stanęła jak wryta, a jej źrenice zawęziły się, kiedy usłyszała za sobą ten sam rechot, co w nocnym. Obróciła lekko głowę, spoglądając za siebie. Trzech dorosłych i w dodatku ostro nachlanych mężczyzn szło za nią, głośno wykrzykując, śmiejąc się i pogwizdując.
- Eeej! Maleńka! Zaczekaj no! – krzyczał prawdopodobnie ten najbardziej schlany, szczerząc się jak głupi do sera i chwiejąc jak świnia na ostrym zakręcie – Chodź się z nami zabawić!
Karin przygryzła dolną wargę, po czym odwróciła się i szybkim krokiem znowu ruszyła przed siebie, starając się zgubić mężczyzn. Za rogiem zaczęła biec, mając nadzieję, że im ucieknie. Kiedy już miała pewność, że jej nie śledzą, zatrzymała się. Oparła się o słup, ciężko oddychając. W momencie, gdy jej oddech się wyrównał, wyprostowała się i już chciała iść, kiedy...
- Ej no, słodka... Co taka ślicznotka robi sama po nocy? – żółte zęby, oraz dwie złote wstawki zalśniły, a smród z jego parszywej gęby wdarł się do nozdrzy dziewczyny, wypełniając je swym odorem. Trzech gości stało przed nią, spoglądając weń niczym dzika zwierzyna na ofiarę. Odwróciła się i już chciała biec, kiedy jeden z mężczyzn chwycił mocno jej nadgarstek i pociągnął całą siłą ku sobie. Przyległa do jego masywnego, obrzydliwego ciała. Czuła to masywne ciało pod swymi dłońmi. Oczywiście chciała się wyrwać, jednakże ten zbliżył swoją ohydną gębę do jej szyi. Jego obślizgłe wargi zaczęły po niej błądzić. Jęzor wysunął się z jego gęby i z lubością pieścił bladą powierzchnię jej szyi. Zaczęła się szarpać, wyrywać, kiedy to drugi wyciągnął zza paska nóż i przyłożył ostrze do jej szyi.  Inny chwycił ją za włosy i mocno pociągnął, a jej wrzask przeciął powietrze tak mocno, tak dźwięcznie, że gdyby tylko była to gęściej zamieszkana dzielnica, to na pewno ktoś by przyszedł jej z pomocą. W końcu zatkano jej i usta. Po smukłych, zaróżowiałych policzkach zaczęły spływać brylantowe łzy. Karin starała się krzyczeć, jednakże już nie mogła. Czuła jak mężczyźni dobierają się do jej ciała, jak łaszą się do jej nóg, dotykają intymnych miejsc. Poczuła, jak nóż oddala się od jej gardzieli. Gość, który go trzymał, rozwarł szeroko jej płaszcz, a ostrze zaczęło z wolna rwać koszulkę, którą miała pod spodem. Trzeci, wyglądający na prawdziwego neandertala, chwycił jej udo i zaczął po nim sunąć swym ciężkim i szorstkim łapskiem. Kiedy jej bluzka przerwana już była na dwie części, dopadł najpierw jej bioder, po czym z wolna sunął w górę, w stronę jej piersi. Obie dłonie mocno chwyciły je, a jego obleśne wargi z lubością zaczęły wędrować po ich na wpół nagiej powierzchni. Po chwili Lizz poczuła, jak ktoś odrywa guzik z jej spodni i rozpina rozporek. Inna dłoń zanurkowała w tylną część jej spodni, dotykając jej pośladka. Gość prawdopodobnie chciał porwać bieliznę, którą miała na sobie, gdyż poczuła, jak zaczyna ją ciągnąć. Karin szlochała, czując jak krztusi się własnymi łzami. Szczerze powiedziawszy nie czuła obrzydzenia do nieznanych jej mężczyzn... O ile tak można było to bydło nazwać. Czuła obrzydzenie do samej siebie, które z każdą chwilą się pogłębiało.
W pewnym momencie zapanował dziwny gwar, czyjś dziki okrzyk huknął dźwięcznie. Uciążliwe szemranie deszczu zaczęło powoli irytować Lizz, która nie była w stanie zorientować się w sytuacji, która właśnie miała miejsce. Jeden z facetów padł na ziemię, prawdopodobnie nieprzytomny, pozostali dwaj rzucili się mu na pomoc. Czyjaś ciepła dłoń chwyciła jej nadgarstek i pociągnęła za sobą. Biegła mimowolnie, nie wiedzą w rzeczywistości co się dzieje. Po prostu goniła za tajemniczą postacią, a po jej polikach spływały łzy, zmieszane w kroplami sączącego się już rzadziej z nieba deszczu. Obrzydzona samą sobą, zakrywała na wpół nagie ciało płaszczem, który miała na sobie i po prostu biegła.
***
Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się w ciepłym pomieszczeniu. Owy jegomość, który przyprowadził ją w to miejsce zniknął z jej oczu, zanurzając się gdzieś w otchłaniach domu. Karin stała pośrodku pożartego przez półmrok korytarza, wbijając spojrzenie fiołkowych oczu w podłogę. Młody chłopak w końcu wynurzył się zza drzwi. Mokra, biała koszulka przylegała do jego ciała, uwydatniając lekkie zarysy mięśni rąk i brzucha. Z kosmyków dłuższych, kruczoczarnych włosów sączyła się kroplami woda. Oczy, lśniące niczym sztuczne szafiry, skierowane były w stronę Lizz, która nadal ociekała z deszczu. Pod jej stopami tworzyła się coraz większa kałuża.
- Ehh... Zdejmij te przemoczone łachy i połóż je tu. Rozwieszę je zaraz, a ty idź do salonu – mruknął do niej i odwracając wzrok, znów zanurzył się w innym pokoju.
Karin, zgodnie z poleceniami jegomościa, którego tożsamość najwidoczniej nadal nie mogła do niej dotrzeć, zdjęła płaszcz, buty i bluzkę, a właściwie jej resztki, po czym położyła je na stole obok. Zasłoniła rękoma przynajmniej część nagiego ciała i wolnym krokiem przeszła przez korytarz, po czym pchnęła drzwi prowadzące do salonu i zgrabnym krokiem zagłębiła się w pokój. Jej stopy natknęły się na miękki, jasnozielony dywan, na którym stała sofa, a przed nią stolik, na którym ustawiono wazon z kwiatami i półmisek z cukierkami. Dziewczyna usiadła na miękkiej kanapie, dość mocno skrępowana i zawstydzona. Chwyciła się za ramiona i potarła je dłońmi. Nierówny oddech wydobywał się spomiędzy jej warg. Aksamit jasnych powiek opadł lekko i swobodnie na jej fiołkowe oczy, a ona skuliła się lekko. I kiedy tak siedziała, czując jak jej oczy zaczynają piec od wzbierających się weń łez, poczuła jak coś opada na jej ramiona. Podniosła oblicze i dostrzegła na sobie ciepły koc, barwy wyblakłej żółci, a obok niej, złożoną w równą kostkę bluzkę.
Jej oczy z wolna zaczęły się przenosić na osobę, która ją tu przyprowadziła, a która akurat siadała na krześle po przeciwnej stronie stolika.
- Tayed... – wyrwało się spomiędzy jej ust, kiedy jej oczy się nagle rozszerzały - ..uhm... ja...
- Jesteś nieodpowiedzialną, nierozgarniętą i na dodatek niezastanawiającą się nad konsekwencjami własnych czynów idiotką. Wiesz o tym? – warknął chłopak przez zaciśnięte zęby, przeczesując palcami mokre, kruczoczarne włosy. Blade dłonie po chwili znalazły się na stoliku, splecione ze sobą poprzez palce. Przenikliwe spojrzenie szafirów, które tliły się w oczach chłopaka skierowane było w stronę Lizz.
Dziewczyna zacisnęła palce na kocu i owinęła się nim lekko. Opuściła wzrok a spomiędzy jej warg dobył się cichy zgrzyt zębów.
- Posłuchaj, skoro...
- Fakt, że nie jesteśmy już razem wcale nie jest powodem, dla którego miałbym się nie martwić o ciebie i o twoje życie, o które ty sama najwidoczniej nie jesteś w stanie zadbać.
Tay zaakcentował swoją krótką, zwięzłą wypowiedź cichym chrząknięciem, po czym zawiesił lekko głową, oddalając od dziewczyny wzrok.
- Mógłbyś nie wtrącać się w moje życie? Cholera, mam już dwadzieścia lat. Może czas przestać traktować mnie jak dziecko, co? – oburzona jego zachowaniem Lizz niemalże przeszła do krzyku, podnosząc ton swojego głosu.
- To może czas przestać się zachowywać jak dziecko?
Co to było? Jego spojrzenie było tak chłodne. Przerażało wręcz. Zaciśnięte wargi, spowite w cienką, poziomą kreskę nie były w stanie odpowiedzieć. Karin spojrzała na swoje stopy, a następnie przyłożyła dłoń do głowy i przymknęła oczy.
- Posłuchaj...
- Nie. To ty słuchaj. – dziewczyna zerwała się, wstając do pionu. Koc zsunął się z jej ramion i opadł na ziemię. Pierś zafalowała lekko, oddając przez to furię, jaka kłębiła się w dziewczynie – Dlaczego nie możesz pojąć, że to co było, minęło? To było zwykłe, cholerne zauroczenie. Zrozum to w końcu! Jesteś dla mnie w tej chwili zwykłym kumplem, z którym nie łączy mnie generalnie nic. Nigdy już się w tobie nie zakocham, kurwa zrozum to, co?!
I znowu coś, czego się nie spodziewała. Tayed opuścił lekko głowę, a kilka kosmyków opadło na jego twarz, przesłaniając oczy. Młodzieńcze wargi wygięły się w lekki, spokojny uśmiech, którego Lizz nie spodziewała się po tych słowach. Chłopak przechylił lekko głowę na bok, a kiedy wzdychał, uśmiech na jego wargach lekko się poszerzał.
- Głupia... – wyrwało się z jego ust, kiedy przenosił na nią swoje spojrzenie –Nawet nie wiesz ile jest absurdu w tym, co właśnie powiedziałaś.
- C-co...?
- To... – urwał na chwilę, podnosząc się i spojrzał w stronę okna – ...że sprawię... – powoli przenosił spojrzenie swych szafirów w jej stronę - ...iż na nowo się we mnie zakochasz.
***
Chłód marcowego, nocnego powietrza na nowo owiał jej ciało, kiedy wracała ulicami szarego Londynu do domu. Z trudem udało jej się uniknąć odprowadzenia przez Tay’a, ale na szczęście w końcu ją puścił, gdyż jej dom znajdował się właściwie dwie ulice dalej. Gwiazdy na nowo zapłonęły na granatowym niebie, zdobiąc je swym cudownym brokatem. Sztuczne diamenty skrzyły na tym skażonym grzechem ludzkości, pokrytym czarną szatą niebie. Zatrzymała się przed bramą, kładąc dłoń na klamce. Niczym pchnęła ją, poczuła jak coś dziwnego burzy się w jej wnętrzu. Ściągnęła ku sobie brwi i z całej siły pchnęła furtkę i weszła na chodnik, znajdujący się na podwórku jej domu.
- Sprawisz, że raz jeszcze się zakocham, co? – prychnęła idąc szybkim krokiem do domu. Weszła po kilku schodkach i stanęła przed drzwiami. Wsadziła klucz w drzwi i przekręciła go, zanurzając się w otchłaniach bólu i przeszłości.