sobota, 15 września 2012

- Rozdział II -


Karin szła dość szybkim krokiem przez ciasne uliczki jednej ze starych dzielnic Londynu. W jej głowie pohukiwało wiele zbędnych myśli, a głównym ich tematem był Tayed – chłopak, którego spotkała podczas nieszczęśliwego wypadku, a który pomógł jej. Przechodziła właśnie obok jednego ze sklepów. Odruchowo spojrzała na swoje odbicie w – miejscami – lekko spękanej szybie. Mniejsza już o to, że wyglądała jak życiowa sierota. Jej uwagę przykuło coś istotniejszego. Nadal miała na sobie bluzę Tay’a. Zagryzła dolną wargę, po czym prychnęła cicho.
- A żeby to szlag jasny trafił. – zaklęła pod nosem, po czym włożyła ręce w kieszenie tej bluzy i jedną z nich natknęła się na jakąś przeszkodę. Ściągnęła brwi i wyjęła ów rzecz z kieszeni.
- I krew czysta na dodatek by to zalała. – jęknęła pod nosem, spoglądając na portfel w swoich rękach. Zawiesiła głowę, zakrywając część twarzy dłonią. Westchnienie ciężko wydobyło się spomiędzy jej warg, kiedy chowała ręce z powrotem do kieszeni bluzy i ruszała szybkim krokiem przed siebie.
Ulice tej części Londynu były przepełnione pustką. Ludzi widywało się jedynie w oknach, bądź w pojedynczo stojących sklepach. Karin rozglądała się co chwila, by mieć pewność, że jeśli ktoś ją zaatakuje, to zdąży uciec. Wyszła zza rogu kolejnej ulicy i ujrzała piękno starego budynku, którego otulała dziwna aura melancholii i jakże błogiego spokoju.
Jej Eden. Jej raj. Jej ucieczka.
Gdy tylko jej oczom ukazały się bogato zdobione, dębowe drzwi wejściowe, promienisty uśmiech rozgrzał jej oblicze. Przyspieszyła kroku, aż w końcu stanęła przed wejściem, a jej dłoń zacisnęła się lekko na zaśniedziałej klamce. Nacisnęła ją, po czym wrota do jej Edenu rozwarły się, a ona przestąpiła ich próg i zniknęła za nimi, oddalając się.


***
- Przepraszam! – ach, jakże wspaniałe powitanie wyrwało się z brzoskwiniowych ust Karin, kiedy wpadła zadyszana do Sali teatralnej, po drodze trzaskając drzwiami – To było… No bo ja… Najpierw Amee… Potem droga…. Beton, o matulu… Krew, dużo krwi… Potem chłopak, i… kurt…
- Eej, ej, ej… Chwila, zaczekaj. Lizzy, chwila. Jaki beton? Jaka krew? – Sue wzniosła lekko do góry ręce i ściągnęła brwi. Zresztą. Każdy patrzył w tej chwili na zdyszaną dziewczynę z niezwykłą intrygą, wymalowaną na twarzach.
Karin nachyliła się, kładąc dłonie na kolanach i spuszczając w dół głowę.  Dyszała dość ciężko, starając się złapać oddech. Biegła po schodach na czwarte piętro, na dodatek musiała jeszcze przebiec spory kawałek, dzielący ją od wejścia do sali teatralnej. Ktoś z boku podsunął doń plastikowy kubeczek z wodą.
- Gdybym wiedział, że będziesz szła tutaj, to pobiegł bym za tobą.
Oczy dziewczyny rozwarły się szeroko, a brwi machinalnie się ku sobie ściągnęły. Podniosła głowę i spojrzała najpierw przed siebie, potem zaś skierowała wzrok w lewo i odskoczyła w bok jak oparzona, chwytając się za serce i przy okazji wydobywając ze swej krtani głuchy, pojedynczy krzyk.
- Co ty… Jak ty… SKĄD TY SIĘ TU WZIĄŁEŚ?! – jej sopran rozniósł się echem prawie po całej, ogromnej sali, kiedy zobaczyła Tayed’a siedzącego na brzegu sceny, ze zwisającymi swobodnie nogami. Nie trzeba jej było nawet mikrofonu, żeby jej głos dało się słyszeć w każdym kącie sali.
- Whoah. To wy się znacie? – zapytał Sam zeskakując ze sceny i podchodząc do Karin. Poprawił okulary na nosie, po czym nachylił się lekko, przyglądając się dokładniej jej twarzy. Jedna z jego brwi powędrowała ku górze tak, że jego twarz przyjęła pytający wyraz.
Twarz dziewczyny spłonęła nagle rumieńcem, kiedy przypomniała sobie zaistniałą wcześniej sytuację. Jednak po chwili spojrzała błyszczącym od amoku wzrokiem na chłopaka.
- Nie twój interes. Co on tu robi?
- Jej… Co za uprzejme podziękowania za pomoc… - mruknął Tay, podnosząc obie brwi do góry, po czym westchnął ciężko, odwracając z lekka zasmuconą twarz od dziewczyny. Jego wargi wygięły się w podkówkę, kiedy opierał policzek o swoją dłoń.
Złość Karin prysła w jednej chwili, niczym mydlana bańka i ustąpiła miejsca zażenowaniu własną arogancją. Opuściła lekko głowę, po czym wsunęła palce między kosmyki swoich jasnych włosów, zaczesując je do tyłu. Przycisnęła palce do skroni, na chwilę przymykając powieki i wypuściła, zalegające w jej płucach powietrze. Oparła się plecami o scenę, po czym rzuciła uspokojone spojrzenie swych fiołkowych oczu na sklepienie pomieszczenia, zdobione wspaniałymi lampami, pochodzącymi sprzed wojny. Opuściła głowę, a powieki jej przymknęły się do połowy, uwydatniając gęste, kruczoczarne rzęsy.
- Lizz…
- Nie pytam o nic, Sam. Mniejsza o to. Zaczynajmy lepiej – odburknęła Karin na zaczepkę chłopaka, po czym wyprostowała się i rozwiązała apaszkę, rzucając ją na jedno z siedzeń – Na czym wczoraj skończyliśmy?
- Em, Lizz… - spróbował raz jeszcze Sam.
- Czyżbym nie wyraziła się jasno? – warknęła Karin, obrzucając chłopaka wrogim spojrzeniem – Mówiłam chyba, żebyśmy zaczynali.
- Yhm. Jasne – bąknął chłopak, odwracając z lekka speszony wzrok od dziewczyny.
- Ty! – krzyknęła Karin w stronę Tayed’a – Siądź sobie na razie i obserwuj, jasne?
- Tak, pani profesor! – odrzekł, zdawać by się mogło, że zupełnie na poważnie Tay i uśmiechnął się zadziornie, po czym zeskoczył ze sceny i ruszył wolnym krokiem, po czym usiadł w środku trzeciego rzędu.
Jasne brwi nad fiołkowymi oczami ściągnęły się ku sobie wrogo, a dziewczyna prychnęła pod nosem, zaklinając chłopaka. Spojrzała na wszystkich obecnych. Było ich w sumie wszystkich razem i nie licząc oczywiście Tay’a – dziewięcioro. Sześcioro marnych aktorzyn, jak to Karin zwykła mówić, plus jeden operator dźwięku i dwóch „specjalistów” od świateł.  Dziewczyna wzięła głęboki oddech, tak że powietrze wypełniło jej płuca, zalewając je całkowicie swą egzystencją. Przymknęła oczy na chwilę, po czym spojrzała na twarze wszystkich i uśmiechnęła się lekko. Dała im znak, że zaczynają, po czym światła zgasły.
Na sali zapanowała ciemność. Słychać było jedynie pojedyncze szmery, przerywane cichymi głosami i chichotami. Jednakże po chwili wszystko umilkło i zapadła niezwykła cisza. Tayed wytężał swój wzrok, starając się jakoby coś dojrzeć w ciemności, jednakże nic prócz niej nie widział. Nic nie słyszał. Sekundy, które mijały zdawały się być godzinami, gdy w końcu ciszę przerwały pojedyncze dźwięki trzaskających o ziemię kropel wody. Coś zaczęło pobłyskiwać w mroku, zaś stukot kropel rozbrzmiewał coraz głośniej i gęściej. Odgłos czyichś butów jął nagle zagłuszać delikatnie wszystkie inne dźwięki, a kiedy nagle się urwał, cicha, jakże spokojna i wspaniała melodia grana na skrzypcach popłynęła, roznosząc się po całej sali. A dołączył się do niej raz jeszcze odgłos stukających butów: tym razem był to dźwięk delikatniejszy. Aż w końcu z cienia wyłoniła się smukła postać dziewczyny. Była to Karin. Jej wzrok zdawał się być nieobecny, jakże przygaszony, wypełniony melancholią. Lekkie westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg i wypełniło swą egzystencją całe pomieszczenie. Dziewczyna spuściła swój wzrok, po czym obróciła swą smukłą twarz w lewo, patrząc gdzieś daleko tęsknym wzrokiem. Powoli światła za nią zaczęły rozbłyskiwać, ukazując spokojnie tańczące pary, od których tryskała radość i szczęście. Karin zaś wpatrywała się swym wypełnionym cierpieniem i samotnością spojrzeniem fiołkowych oczu gdzieś w inny wymiar. I wydawało się, ze to nie była już Karin. Iż był to ktoś całkowicie inny. Wargi Tayed’a lekko rozchyliły się, kiedy opierał na wierzchu dłoni podbródek.
- Wokół szaro… - cichy, z lekka niewyraźny głos dziewczyny nagle rozbrzmiał na tle strug deszczu. Był niewiarygodny. Podobnie jak i jej twarz. Coś w jednej chwili się w niej zmieniło. Coś, czego nie dało się logicznie wytłumaczyć - …pada deszcz. Właśnie ten szary świat to dziś twój dom. Choć otacza cię ludzi tłum, jesteś wciąż sam. Zupełnie sam. Chociaż starasz się krzyczeć… To nikt cię nie słyszy. Nikt na ciebie już nie patrzy. Świat powoli zamyka wszystkie swe drzwi. Umiera. Czas przez palce ci przecieka… Więc, jak masz żyć, kiedy los nie daje szans? A ty… przecież walczysz. O każdy dzień. O każdą chwilę, by przeżyć ją od nowa – kiedy mówiła, jej głos powodował, że wszystko nagle wokół przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Znikało wszystko. Pozostawał jedynie ten głos. Ten spokojny głos, który wzburzał się momentami, unosił… I znów milknął – Na wargach swych modlitwy pobrzmiewa szloch… I ta nadzieja, że może chociaż… Chociaż on wysłucha. Ona pomoże przetrwać ci noc… - patrzyła bezimiennym wzrokiem na Tayed’a, jak gdyby mówiła jedynie dla niego, a jej wargi dziwnie drżały, kiedy wypowiadała ów słowa. Jej oczy delikatnie skrzyły się od wzbierających się weń łez.
- Do… Końca…
I po raz kolejny zapadła ciemność i głucha cisza.
Tay słyszał jedynie parszywe bicie własnego serca. Chował swe usta w dłoni, czując jak coś zalega w jego krtani, jak gdyby starało się wokół niej zacisnąć. Przymknął oczy, po czym schował twarz w dłoniach, głęboko wzdychając. Uśmiechnął się lekko.
„Naprawdę jesteś niezwykła.”

***
Karin uśmiechała się lekko i skromnie, słysząc tak krzepiące słowa od jej towarzyszy.
- Dziewczyno! Jesteś niesamowita! Skąd u ciebie tyle ekspresji, tyle wdzięku? Ty nie grasz. Ty tym żyjesz! – roznosił się baryton Michael’a, który klepał Lizz po plecach, szczerząc swoje zęby ku niej. Ona zaś jedynie skromnie odpowiadała, że to nic takiego i z pewnością każdy to potrafi.
- Ech. Wybaczcie, ale… Na mnie już czas. Nie chciałabym zarywać potem nocy, siedząc nad lekcjami. Resztą zajmijcie się już sami – posłała wszystkim dość promienny uśmiech, po czym pomachała im, złapała swój plecach i zarzuciwszy go na ramię wybiegła z sali teatralnej.
Wypadła przed wejście teatru. Przymknęła oczy, po czym westchnęła głęboko, nabierając zimnego powietrza do płuc. I uśmiech nagle zniknął z oblicza. Zagryzła dolną wargę, po czym ruszyła wolnym krokiem przed siebie.
Po raz kolejny już tego dnia zagłębiła się w ciasne uliczki tej części Londynu. Szła już tym razem o wiele wolniej. Nie chciała wracać. Najchętniej uciekłaby. Wróciłaby z powrotem to swego Edenu, jednak wiedziała, że długo tak nie wytrzyma. Wiedziała, że prędzej czy później to, kim stawała się grając, ujawni jej prawdziwe ja. Oni nic o niej nie wiedzieli. Nic. Zupełnie. Westchnęła głęboko, włócząc nogami po kostkach brukowych. Aż w końcu usłyszała czyjeś kroki za sobą. Nie odwróciła się, a przyspieszyła kroku. Aczkolwiek im szybciej starała się iść, tym krok nieznajomego także przyspieszał. Poczuła dziwne kłucie w brzuchu. Kiedy dochodziła do zakrętu, puściła się biegiem, mając nadzieję, że uda jej się uciec. Biegła ile sił w nogach, z przerażeniem wymalowanym na obliczu. W końcu zniknęła za kolejnym zakrętem. Przylgnęła do ściany, dysząc ciężko. Jej ręce drżały, a oddech był nierówny. Chociaż najgorsze było niewyparzone serce, które tak głośno dudniło i krew, która w tak nieznośny sposób pulsowała. Postanowiła wyjrzeć zza rogu, by zobaczyć czy zgubiła napastnika. Powoli przesunęła się i zaczęła wychylać się zza ściany…
Głośny i donośny krzyk przeciął powietrze, kiedy ktoś na nią wpadał, lecz zamiast jej coś zrobić, chwycił ją w ramiona, by nie upadła. Jej powieki z wolna zaczęły się podnosić, po czym wzniosła ku górze swój wzrok.
- Czemu uciekałaś? – zapytał Tayed, patrząc na nią, sam z lekka przestraszony.
- Ty… Ty… TY… - wyrywało się spomiędzy jej warg, a ona nie potrafiła dobrać odpowiednich słów.
- No tak ja.
- TY BEZCZELNY IDIOTO! – wykrzyczała mu prosto w twarz i odepchnęła go od siebie całą siłą – Chcesz mnie przyprawić o apopleksję serca?!  Myślałam, że goni mnie jakiś napalony zboczeniec! W ogóle… CZEMU TY MNIE ŚLEDZISZ?! – jej wrzask roznosił się po okolicy, strasząc wszystkie bezdomne koty i psy, które włóczyły się tutaj.
- Po pierwsze, nie śledzę cię. Idę w tę samą stronę. Pomyślałem, że skoro tędy idziesz, to wrócimy razem. A po drugie. Nadal masz moją własność. Nawet dwie – mruknął ku niej spokojnie, przechylając lekko głowę na bok.
Karin patrzyła nań przez chwilę zdezorientowana, po czym zorientowała się o co mu chodzi. Spojrzała na bluzę, którą miała na sobie, a rumieniec niczym piwonia rozkwitł na jej jasnych policzkach.
- Przep… przepraszam… - rzuciła zażenowana swoim zachowaniem, po czym chwyciła suwak bluzy i zaczęła go zsuwać w dół, kiedy jej rękę przytrzymała dłoń chłopaka. Była niewiarygodnie ciepła, chociaż na zewnątrz było zimno. Podniosła wzrok i spojrzała na jego uśmiechniętą twarz.
- Nie ściągaj. Zmarzniesz.
- Ale…
- Żadnych ale. – odrzekł na próbę jej zaprzeczenia, po czym dosunął pod jej szyję zamek bluzy – Daj mi tylko portfel – dodał, po czym wyciągnął dłoń ku niej.
Karin zmieszana, schowała rękę w kieszeń i wyjęła zeń ów rzecz, podając je Tayed’owi. Chłopak chwycił go, po czym schował go w tylną kieszeń spodni.
- To jak? – rzekł chłopak.
- Co jak?
- Wrócimy razem?
- Nie sądzę, by był to najlepszy po…
- Ale ja tak sądzę.
- Nie rozumiesz…
- Posłuchaj – rzuci Tayed, spoglądając swymi miodowymi oczami, które tak rozgrzewały wprost we fiołkowe oczy dziewczyny – Tylko cię odprowadzę. Nie będę cię odprowadzał pod same drzwi domu. Umowa stoi?
Karin uciekła wzrokiem od spojrzenia chłopaka, zagryzając dolną wargę. Tak. Bała się komukolwiek mówić o tym, co dzieje się w jej życiu. A już tym bardziej przerażała ją myśl o tym, ze ktoś taki jak ten człowiek mógłby się o tym dowiedzieć. Szczeniak z bogatej rodziny, który pewnie chce się zabawić czyimś kosztem. Westchnęła głęboko, po czym spojrzała w inną stronę.
 - Uhm. Okej. Chodźmy – mruknęła cicho, po czym ruszyła wolnym krokiem, a on jej towarzyszył.

***
- Dziękuję – bąknęła Karin niewyraźnie, odwracając speszony wzrok od chłopaka – No wiesz… Za to, że mi wtedy pomogłeś. I za bluzę…
Chłopak uśmiechnął się, widząc jak kolejny rumienieć spowija jej śliczną twarz. Wyciągnął swoją dłoń, po czym położył ją na jej głowie i delikatnie przejechał po jej włosach.
- Nie ma sprawy. Czyli że… Tutaj już musimy się rozstać?
- Yhm. Ta. Jeszcze raz Ci dziękuję – mruknęła ku niemu, uśmiechając się lekko, po czym przeniosła swój wzrok na jego twarz. Z bliska była naprawdę cudowna. Niczym twarz młodego anioła. Lekko westchnęła, po czym odwróciła się – To… Do zobaczenia – dodała, po czym ruszyła, zagłębiając się w uliczkę.
„Na pewno.” Przemknęło po jaźni Tayed’a, po czym on sam spojrzał gdzieś w przestrzeń i ruszył wolnym krokiem, by spotkać się z rzeczywistością.

środa, 12 września 2012

- Rozdział I -


- Oj, no weź… - głos Amee z każdą chwilą stawał się coraz bardziej irytujący.
- Jasna cholera, powiedziałam przecież: nie! Definitywnie! Czy naprawdę tak trudno to pojąć? – warknęła Karin i odsuwając ciężko krzesło podniosła się, wbijając posępny wzrok w przyjaciółkę. Zasunęła szybkim ruchem plecak, wsuwając przedtem doń zeszyt wraz z piórnikiem.
- Dlaczego ty zawsze jesteś taka?
Do fiołkowych oczu Karin wdarła się nagła dezorientacja, a jej ładne, jasne brwi machinalnie się ściągnęły ku sobie.
- Co?
- Ech. Mówię o tym, że nigdy nigdzie z nami nie wychodzisz. Albo siedzisz w domu, albo znikasz gdzieś, nie wiadomo gdzie. Tak w ogóle… To co ty wtedy robisz? – Amee założyła ręce na piersiach, a jeden z jej łuków brwiowych powędrował ku górze, gdy jej miodowe oczy z uwagą wpatrywały się w pojawiające się na twarzy przyjaciółki zakłopotanie – Aaa… Dobra. Jasne. Już rozumiem. – uśmiechnęła się zadziornie ku niej, pokazując śliczne, białe zęby – No. Jaki jest? Przystojny? Jak się ubiera? Jak wygląda? Jaki ma charakter? Wozi się fajnym autem? Ile ma l…
- Hej… Hej! Chwila! Zaczekaj! Hej! O czym ty… co jest? – muślinowe wargi zdezorientowanej dziewczyny poruszyły się nagle. Karin wpatrywała się w zabójczy uśmiech Amee, na który leciał każdy facet, marszcząc brwi.
- No jak to co? Mam na myśli twojego chłopaka! – uśmiech na jej obliczu poszerzył się jeszcze bardziej, a ona lekko przymrużyła oczy.
Fiołkowe tęczówki wpatrywały się uważnie w śliczną buzię dziewczyny, gdy w końcu spomiędzy jej ust wydarł się śmiech, którego nie potrafiła powstrzymać. Nachyliła się nad ławką, przytrzymując jedną ręką, drugą zaś obejmowała swój brzuch, nadal śmiejąc się głośno.
Amee spojrzała nań zdezorientowana, marszcząc brwi.
- Co?
- Przepraszam, Lee. Ale chyba przestawiły ci się trybiki – mruknęła Karin, starając się powstrzymać nagły napad śmiechu. Przymknęła na chwilę oczy, po czym narzuciła na ramię plecach i dostawiła krzesło do ławki.
- Serio, Amee. Powinnaś oglądać mniej tych dennych seriali i mulących romansideł. To zaczyna ci poważnie szkodzić – uśmiech jeszcze chwilę pobrzmiewał na jej wargach, jednakże już zdążyła opanować nagły atak śmiechu. Spoglądała pobłażliwie na przyjaciółkę, kręcąc głową. Aczkolwiek… W twarzy Lee coś się właśnie w tej chwili zmieniało. Nie uśmiechała się już zadziornie, tak jak przedtem. Patrzyła na Karin z dziwną powaga i zmartwieniem w miodowym, przeciągłym spojrzeniu. Uśmiech z muślinowych warg zniknął.
- Wszystko w porządku? – Karin mogła poczuć na sobie to przeszywające spojrzenie, które tak usilnie domagało się prawdy z jej ust. Co prawda… Lee była jej przyjaciółką. Najlepszą i właściwie… Jedyną. Ale o wielu rzeczach nadal bała się jej mówić. Wiedziała, że dziewczyna ma wspaniałych, kochających rodziców i dom, do którego chce z uśmiechem wracać.
Westchnienie wyrwało się z jej piersi.
- Taa… - skłamała, unikając wzroku przyjaciółki – To do jut…
- Nie kłam. – Amee chwyciła w silny uścisk jej ramię, odwracając jej twarz do swojej – I patrz na mnie, gdy do mnie mówisz – jej ton był ostrzejszy, a powaga w oczach rosła w zastraszającym tempie.
Karin zagryzła dolną wargę i prychnęła, strzepując jej rękę ze swojego ramienia. A w oczach jej na moment rozbłysnął gniew. Aksamit jej powiek, powlekany wachlarzem czarnych, gęstych rzęs opadł na fiołkowe oczy. „Jesteś niczym…”. Poczuła tak pod tymi powiekami nagle wzbierają się łzy. „Lepiej byłoby i dla ciebie, i dla nas, gdybyś nigdy się nie urodziła!” Zacisnęła mocno pięść, czując jak paznokcie wbijają się w skórę jej dłoni, po czym odsłoniła swe oczy i spojrzała na przyjaciółkę. A wzrok jej wołał o pomoc, chociaż usta milczały. Klasa była już zupełnie pusta. Zostały tylko one we dwie. Nauczycielka też już wyszła. Amee oparła się o ławkę obok i założyła ręce na piersiach, wbijając swój wzrok w dziewczynę.
- Czekam.
- Na co?
- Co się dzieje?
Karin prychnęła pod nosem.
- Są rzeczy, o których nie musisz wiedzieć. – i mówiąc to, zaczęła się kierować w kierunku drzwi.
- Poczekaj! Nie skończy…
- Nie wtykaj swojego nosa w nieswoje sprawy! Zrozumiałaś?! – dziewczyna odwróciła się, a w jej oczach rozbłyskiwała pasja. Zacisnęła wargi mocno, po czym głęboko westchnęła. Kiedy spojrzała na Lee, zobaczyła jak na jej twarzy maluje się jeszcze większe zmartwienie. Pokręciła głową, po czym wyprostowała się.
- Są rzeczy, których nie odzyskamy za żadną cenę. – ciche słowa wydobyły się spomiędzy muślinowych warg Karin – Istnieje także rozpacz, od której nie da się uciec. Przepraszam. – i odwracając się na pięcie, wybiegła z sali.
Biegnąc słyszała jeszcze za sobą pojedyncze słowa, wykrzykiwane przez Amee, która wybiegła przed salę. Karin wypadła przed szkołę, czując chłodny powiew październikowego wiatru, który delikatnie muskał jej smukłą, jasną twarz. Biegła. Przed siebie. Po prostu biegła do tego miejsca, do którego uciekać się nie bała. Wręcz przeciwnie. Uciekała tam zawsze, kiedy nie mogła już wytrzymać nacisku tego wszystkiego, co z widoczną lubością kłębiło się wokół niej. Ten ucisk, który powodował, ze zaczynała się przez to wszystko dusić. Co chwila przymykała oczy, czując jak łzy wydostają się i spływają po jej policzkach.
I kiedy tak biegła, przez nieuwagę potknęła się o wystającą płytkę chodnika i upadając, przejechała kolanami po betonie. Cichy jęk wyrwał się spomiędzy jej warg, kiedy poczuła przeszywający ból w kolanach. Spojrzała na swoje dłonie. Zdarta skóra. Zaklęła pod nosem, po czym dźwignęła się na ręce i podciągnęła do góry nogi. Krew już zaczynała się z wolna sączyć z dość sporych ran na kolanach. Zawiesiła głowę i westchnęła cicho. I kiedy chciała się podnieść…
- Te rany nie wyglądają za ciekawie – Karin drgnęła, usłyszawszy męski głos, a właściwie… głos należący do siedemnastoletniego chłopaka – Nie wzdrygaj się. Nie jestem pedofilem ani zboczeńcem – zaśmiał się lekko. A śmiech miał uroczy. Jego wargi lekko poszerzyły się w łagodnym uśmiechu, a on wyciągnął rękę – To jak? Wstajesz, czy masz zamiar już tak zalegać całe swoje życie? – rzekł ku niej, przechylając lekko głowę na bok, a kosmyki jego kruczoczarnych włosów osunęły się na bok, bardziej uwidaczniając jego twarz.
- Uhm… Ta… - wyjąkała Karin, chwytając chłopaka za rękę. Ten zaś, jednym, zgrabnym ruchem, podciągnął ją do góry, tak że stała już na wyprostowanych nogach. I trzymając jej rękę, skłonił się lekko, patrząc w fiołkowe oczy dziewczyny.
- Nazywam się Tayed. – poruszyły się jego wargi, kiedy prostował swoją posturę – Powinnaś szybko wracać do domu i się zająć kolanami. Albo wiem. Tu za rogiem jest apteka. Poczekaj na mnie, zaraz wrócę – i puszczając jej rękę odwrócił się na pięcie i pobiegł gdzieś. Karin chciała za nim krzyknąć, żeby dał sobie spokój… Jednakże on już zniknął z zasięgu jej oczu. Opuściła głowę i dotknęła chłodnym wierzchem dłoni swojego policzka. Musiała mieć wypieki. Powłóczyła nogami do blisko stojącej ławki, ciągnąc po ziemi plecak i usiadła tam. Poczuła jak chłodne, październikowe powietrze otula jej ciało. Miała na sobie jedynie sweter, a na szyi apaszkę. A na dworze było chłodno. Westchnęła głęboko, po czym zaczęła rozcierać zmarznięte ręce.
„Kim on u licha jest…?” myślała gorączkowo, bowiem ta twarz wydawała się znajoma. Dziewczyna zmarszczyła brwi i przeniosła wzrok na swój plecak, po czym jej oczy się rozwarły szeroko. Tayed… Canavan Tayed… Klasa biologiczno-chemiczna… Klasa „H”. Ten, który w pierwszej klasie najlepiej zdał testy semestralne. I wygrał z nią tymi dwoma punktami.
W końcu do jej uszu dobiegł odgłos obijania butów o chodnik. Obróciła swe spojrzenie w tamtą stronę. Chłopak szedł szybko w jej stronę, trzymając w ręku siatkę. Z każdym krokiem, uśmiech na jego obliczu poszerzał się. W końcu, gdy znalazł się tuż przed nią, przykucnął na jedno kolano.
- No. Pokazuj nogi. – mruknął do Karin, lekko poważniejąc.
- Nie-e musisz… Naprawdę… - jęknęła dziewczyna, wyciągając ręce do przodu, jakby chciała go podnieść z ziemi.
- Nie kłóć się – rzekł, posyłając jej przeszywające z lekka spojrzenie. Dziewczyna zawiesiła głowę i posłusznie pokazała nogi. Jednak niczym jeszcze zabrał się do głównego celu, zdjął z siebie dość grubą bluzę i narzucił ją na ramiona dziewczyny - Zmarzłaś. Tylko proszę... Nie dyskutuj ze mną - rzekł, gdy Karin chciała już zaprzestać jego działań. Krew ściekała już po łydkach – Ajajajaj… No i widzisz czym skutkuje takie bieganie? Powinnaś się cieszyć, że to nic poważniejszego.
Karin odwróciła twarz, czując jak czerwieni się niczym piwonia. Chłopak widząc to zakłopotanie, jedynie uśmiechnął się, po czym zaczął dezynfekować obie rany. Dziewczyna syknęła, czując kolejną falę bólu w kolanach. Tay przetarł jeszcze raz dokładnie rany, po czym zakleił je sporymi plastrami z opatrunkami.
- Ile ci jestem winna?  - bąknęła w końcu, nadal odwracając odeń twarz.
- Kino i buziaka – Tayed uśmiechnął się uroczo, spoglądając nań.
- Idioto! – krzyknęła zrywając się z ławki. A kiedy chciała już zamachnąć się, by zdzielić go po twarzy, opamiętała się, czerwieniąc jeszcze bardziej. – Wybacz. Ale proszę, bądź poważny.
- Jestem śmiertelnie poważny. Nie widać? – rzekł, wstając i prostując się – A tak właściwie, to jeszcze mi się nie przedstawiłaś. Wiesz o tym?
Dziewczyna zamrugała kilkukrotnie oczami, patrząc na niego.
- Ah… No tak. Karin.
- Karin? Chwila. To ty miałaś drugi najlepszy wynik w szkole?
Dziewczyna poczuła jak nagła fala złości wzbiera się w niej.
- Ta… - wycedziła przez zęby.
Obie brwi Tayed’a poderwały się ku górze, a on zaśmiał się lekko.
- Chodź, Karin. Podprowadzę cię do domu.
- Chwila… Gdzie mnie podprowadzisz?
- No… Do domu. Tam chyba idziesz, nie?
- Yhm… No właściwie to nie.
Chłopak zamrugał kilkukrotnie oczami, po czym westchnął.
- No to podprowadzę cię tam, gdzie idziesz.
- To nie jest najlepszy pomysł.
- Jestem twoim bohaterem. Powinnaś się cieszyć.
- Wybacz – powiedziała stanowczo, wbijając spokojne spojrzenie fiołkowych oczu w niego – Ale… Tam gdzie idę… Chcę iść sama. Dziękuję. Naprawdę. Postaram ci się odwdzięczyć. Ale teraz mi wybacz. Muszę… Iść… - chwyciła plecak i zarzuciwszy go na ramię, wyminęła chłopaka i szybkim krokiem ruszyła przed siebie.
"Kim ty u licha jesteś?"

- Prolog -


„Jesteś niczym! Byłoby lepiej dla nas i dla ciebie, gdybyś się w ogóle nie urodziła!” Słowa niczym miecz przeszywały jej duszę, wierciły kolejne dziury w jej jaźni, a ona…? Ona wbijała jedynie samotne, fiołkowe oczy w obraz niewzruszonej niczym nocy. Cichy, bezimienny uśmiech przemknął po jej muślinowych wargach, gdy odchylała do tyłu głowę. Starała się powstrzymać łzy, które z wolna wzbierały się w jej strudzonych życiem oczach. „Głupia…” - rozległo się w jej myślach, gdy ocierała z jasnych, delikatnie zaróżowionych policzków łzy – „Przecież to się powtarza co raz. Przecież zawsze jak wracasz… Widzisz nienawiść wymalowaną na jej twarzy, kiedy obrzuca ciebie tysiącem oszczerstw. Kiedy cię wini za wszystko.” Kąciki jej warg drgnęły, lekko poszerzając się w bezimiennym, pełnym bólu uśmiechu.
- Tato… - cichy sopran wyrwał się spomiędzy jej warg, kiedy spoglądała w ciemny kąt pokoju. Zeskoczyła z parapetu, po czym wolnym krokiem skierowała się do tego miejsca, gdzie stała szafka, a na niej ramka ze zdjęciem. Jej drobne, drżące dłonie chwyciły ją, a palce wolno przebiegły po twarzy mężczyzny, który znajdował się na zdjęciu - …gdybyś tylko tutaj był.
I kolejne krople łez spłynęły po jej policzkach, rozbijając się o szklaną szybkę. Postawiła ramkę z powrotem na stoliku i wróciła na swoje uprzednie miejsce. Trzymała na kolanach średniej wielkości notatnik i wbijała weń puste, przepełnione lękiem przed kolejnym jutrem, spojrzenie fiołkowych oczu. Cichy stukot długopisu o kartkę rozlegał się w rytm tykania zegarka. Kochała poezję. Tylko dzięki temu mogła się wyrwać z chłodnych dłoni realia. Bała się kolejnego świtu, a jednocześnie pragnęła znów uciec w tamto miejsce, by móc oddać się całkowicie temu, co kochała tak bardzo.
Jej samotne spojrzenie skierowało się na gwiazdy, które tak spokojnie i beztrosko lśniły na nocnym niebie. „Ciekawe, czy jesteś tam wśród nich… Papo.” Wyobrażała sobie, jak biegnie mleczną drogą, trzymając ojca za rękę. Wyobrażała sobie, jak biegną oboje, ku stojącej naprzeciw nich matce, która wyciągała doń swe ramiona, by potem porwać swą córkę we wspaniały, matczyny uścisk, pełen miłości.
„Chciałabym, żeby to stało się codziennością…”. Podciągnęła kolana pod brodę i złożyła nań ręce, opierając się o ramię policzkiem. Przymknęła oczy, po czym w głowie po raz wtóry już usłyszała ten sam dźwięk pisku opon. Ujrzała strugi krwi na ulicy… I uśmiechniętą twarz ojca. Twarz, która tak nie pasowała do tamtego wydarzenia. „Papo… Czy gniewasz się na mnie?” Z zakamarków jej jaźni wybiegły najgorsze wspomnienia jej dzieciństwa. Leżała na chodniku, odrzucona jednym, gwałtownym ruchem, a na ulicy przed nią leżał jej bohater. Jego fiołkowe oczy wpatrywały się w nią z czułością, a wargi rozchylały się w troskliwym uśmiechu.
- Ka-rin… Pow… powiedz ma-ma… mie… - jąkał się, spluwając na asfalt krwią -…że koch… ał… em… ją do… koń-ca…
A spojrzenie jego oczu gasło. Gasły w tych fioletowych tęczówkach wszystkie wspomnienia, wszystkie chwile… Gasło życie… Gasło niczym wypalana szybko zapałka. Ludzie zbierali się naokoło… A ona nie była w stanie się ruszyć. Po prostu patrzyła otępiała na to co się stało. Uratował ją. Jej bohater. Pchnął ją na chodnik w momencie, kiedy kierował się na nią samochód… Ale sam nie dał rady odskoczyć. Ludzie wokół zaczęli się zbierać. Wybiegali z samochodów, ktoś dzwonił po karetkę i policję. A ona? Ona leżała na chodniku, patrząc z przerażeniem na ciało ojca, od którego odbijały się strugi deszczu. Nie słyszała niczego. Wszystko nagle straciło znaczenie. Liczyło się tylko jedno… Poczołgała się w jego stronę po czym delikatnie dotknęła jego ramienia i szturchnęła nim.
- Papo… - jęknęła cicho i potrząsnęła mocniej ramieniem mężczyzny -…papo obudź się! – jej głos wznosił się, a do dużych, dziecięcych oczu napływały łzy – Papo, proszę nie żartuj sobie! Obudź się! – szloch i drżenie wdarły się w jej śliczny sopran. Płakała. Tak rzewnie. Ludzie chwytali się za serca, widząc całą ów scenę.
Przyjechała karetka. Sanitariusze podeszli do niej, chcąc ją odciągnąć. Ale ona szarpała się i krzyczała. Jej wrzask rozdzierał powietrze niczym ostrze. Nie chciała odstąpić ciała ojca. Po prostu darła się, a wraz z nią darła się jej dusza.
- PAPO!
Zacisnęła pięści, podnosząc swe powieki. Poczuła jak paznokcie wbijają się w skórę jej dłoni, ale ból był w tej chwili najlepszym lekarstwem na wspomnienia. Spojrzała na notatnik, który miała na swoich kolanach. Przeleciała oczyma po niezgrabnych literach, które formowały się w wiersz. Jej brwi lekko się ściągnęły, a czarny tusz długopisu jął zostawiać kolejne litery na pożółkłej stronie:
…opuszczam już powieki…
„Tak bardzo mi ciebie brak…”
…wygasa powoli tamto wspomnienie…
„Dlaczego siebie okłamuję? Przecież to nigdy nie odejdzie.”
…opuszcza mnie na wieki…
Powraca znowu…”
…chcę wrócić…
„Dokąd…?”
…do domu…
„Chociaż wiem, że on już dawno spłonął…”
…zasnąć.
„Przy tobie…”
- Papo… - cicho rozbrzmiał jej głos, gdy długopis wypadł z ręki z cichym hukiem odbijając się o ziemi - …czy jesteś mi to w stanie wybaczyć?