sobota, 28 grudnia 2013

- Rodział VIII -

„Dobry Jezu a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie...”
Żałobna pieśń rozbrzmiewała coraz to głośniejszym echem w głowie Karin, która szła za samochodem wiozącym trumnę. Willy ściskał mocno jej ramię, przygryzając do bólu i krwi wargi. Jej nieprzytomne spojrzenie, tak dalekie od rzeczywistości, pusto i bezimiennie wbijało się gdzieś w dal. Bolesne westchnienie poraziło jej ciało. Próbowała zapłakać, jednakże nie potrafiła wydusić z siebie chociaż drobnej łezki. Zapomniała już, czym jest smutek związany z utratą kogoś.
„W krainie życia będę widział Boga...”
Boga...?
Jakiego znowu Boga?
On w ogóle istnieje?
Skoro tak, to czemu pozwala cierpieć? Czemu nie ratuje ulęknionych, przesyconych codzienną gehenną dusz? Dlaczego nie koi ich bólu? Nie wmówisz mi, że to próba... On po prostu nie istnieje. A ta kobieta, której gamety posłużyły do powstania nowych istnień – mnie i Williama – i tak trafi do piekła.
W końcu orszak zatrzymał się w miejscu, które miało stać się nowym domem matki Lizz. Czuła na sobie krzywe spojrzenia ludzi. Słyszała jak szeptali między sobą. Niedługo całe osiedle będzie szumiało od absurdalnych plotek na jej temat. Ostatnie pożegnanie. Pastor powiedział kilka słów, po czym trumnę złożono do ziemi i zakopano. Wokół dzieci zaczęli gromadzić się ludzie, litując się nad sierotami i składając „najszczersze wyrazy współczucia”. Karin nienawidziła tych fałszywych twarzy. Siliła się na wymuszony smutek i żal po stracie matki, wysłuchując litościwych słów „przyjaciół rodziny”. Tak naprawdę... Każdy myślał, iż przyczyną śmierci ich rodzicielki były dzieci, dręczące ją psychicznie. Natomiast prawda, która została tak szczelnie i hermetycznie opakowana i ukryta, nie mogła wyjść na jaw. Nikt bowiem nie mógł się dowiedzieć, że wspaniała Mary Lily Goldenmayer była prostytutką, a w dodatku narkotyzującą się alkoholiczką. Nikt przecież nie musiał wiedzieć, że przedawkowała heroinę i zdechła w kącie łazienki, gdzie znalazła ją córka. Przecież najłatwiej było wszystko zwalić na dzieci... Niewinne dzieci, które przechodziły w domu piekło. W domu, do którego bały się wracać.
„Go to the hell... And burn.”
Rzuciła białego irysa na grób matki i odwróciwszy się, odeszła.



***
- Śmietnisko – skwitowała Karin, wchodząc do pokoju, który zamieszkiwała dotąd jej matka. Niemiłosierna cisza żelaznym prętem wierciła dziurę w jej wnętrzu. Boleśnie westchnąwszy zaczęła sprzątać pomieszczenie.
W międzyczasie do domu wrócił również Willy.
- Nie uważasz, że jednak zmarłemu należy się odrobina szacunku? – spytał opierając się o framugę drzwi, spoglądając jak jego siostra wyrzuca zdjęcie ich matki.
- Lizz to niemiłe z tw...
- Ta kobieta oskarżała mnie przez cały ten czas o śmierć taty. Nienawidziła mnie za coś, czego nie zrobiłam. Byłam mieszana z błotem, traktowana gorzej niż kobieta lekkich obyczajów, jaką sama była. Jak mam ją teraz szanować? – Jej głos był jadowity i przerażający. Poniekąd ją samą przerażał ten ton.
- Ehh... Sama mówiłaś...
- Ludzie się zmieniają, Williamie.
- Tayed na pewno by ci wytłumaczył...
Jej serce drgnęło, kiedy tylko usłyszała imię, którego z jednej strony tak głęboko nienawidziła, zaś z drugiej... Nie mogła żyć w świadomości, że ten człowiek mógłby nie istnieć.
„Sprawię, iż na nowo się we mnie zakochasz”.
Prychnęła niezadowolona, zawiązując ostatni worek śmierci i nie dając po sobie poznać mieszanych uczuć, jakie nią targały.
- Przydaj się na coś i wyrzuć śmieci – rzuciła, przechodząc bezceremonialnie obok chłopaka. Dziwne westchnienie wydobyło się z piersi jej brata, kiedy zbierał worki pełne śmieci pozostałych po matce.
Lizz natomiast zabrała się za robienie obiadu.
Oboje żyli tak, jakby nic nieszczęśliwego wcale im się nie przydarzyło. Wręcz przeciwnie. Zdawało się, jakoby Karin osiągała momentami apogeum radości. Nieprzejęta śmiercią matki, egzystowała w naturalny dla siebie sposób...
A przynajmniej starała się sprawiać wrażenie niewzruszonej i całkowicie apatycznej wobec tego zdarzenia. Jednakowoż rzeczywistość otwierała przedeń swe ogromne wrota, gdy tylko zapadała noc. Zwijając się z bólu i rozpaczy, długimi godzinami modliła się o zbawiennie ukojenie dla duszy, słodką chwilę, która przerwałaby cierpkie godziny gehenny. Ból zdawał się każdej nocy otwierać swe bramy szerzej. Wówczas Lizz zaczęła zażywać środki nasenne, które pomagały... Do czasu.
Pewnej nocy krzyk Karin rozdarł powietrze, rozcinając je niczym sztylet. William – będący już wówczas szesnastolatkiem – zerwał się z łóżka, biegnąc do pokoju siostry. Siadając obok niej, długo gładził jej włosy, szepcząc słowa otuchy, po czym całował jej czoło. I kiedy wszystko ustawało, wracał do siebie, zostawiając ją ponownie sam na sam z ogromem tego cierpienia. Były noce, kiedy Karin krzyczała po kilka razy, następnie zaś zanosiła się płaczem, dopóki zmęczenie nie dało się jej we znaki i nie pozwoliło usnąć.
- Potrzebujesz pomocy – stwierdził któregoś listopadowego poranka Willy, gdy wspólnie jedli śniadanie. Z przykrością spoglądał na twarz siostry, która w ciągu miesiąca postarzała się o kilka lat. Oczy jej natomiast straciły swój dawny, radosny blask.
Podniosła spojrzenie fiołkowych oczu znad miski z owsianką, jak gdyby nie dowierzała temu, co właśnie usłyszała.
- Ehh. Spójrz na siebie. Wyglądasz na dziesięć lat więcej niż masz. Prawie nie wychodzisz z domu. Unikasz jakichkolwiek kontaktów międzyludzkich. Liz... W takim tempie zmienisz się niedługo w warzywo. Niedługo i ciebie stracę... – mówił dosadnie, patrząc z politowaniem na nędzną posturę siostry, przygarbionej nad śniadaniem.
- Dziękuję. Najadłam się – warknęła, wstając od stołu i wrzucając do zlewu prawie w całości zapełnioną owsianką miskę. Odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni.
Do uszu Williama dobiegł jedynie trzask drewnianych drzwi i szczęk łóżka. Bolesne westchnienie wydobyło się z jego wnętrza. Przygryzł dolną wargę, czując przeszywający ból. Jego ciało drgnęło w momencie, gdy przeszedł przezeń dziwny impuls. Kilkukrotnie już znajdował w jej pokoju leki, jednakowoż nigdy się do tego nie przyznał. Z jego siostrą działo się coś dziwnego. Widział to każdego dnia. Coś działo się w jej wnętrzu, buntowało się i stawało tej dziewczynie na drodze do normalnego funkcjonowania. Wyjął z kieszeni swój telefon, po czym wybrał z listy kontaktów numer do Tayed’a. Polubił chłopaka bardzo. Chociaż był starszy od niego o dziewięć lat i czuł do niego respekt, to chłopak ten był dlań najlepszym kumplem. Mimo, że jego siostra już nie była z nim, to on zaczął się coraz częściej kontaktować z Tayed’em.
- Canavan, słucham. – zabrzmiał dźwięcznie głos w słuchawce.
- Hej Tayed... Z tej strony William. – rzekł z lekka zmieszany, słysząc zaspany głos chłopaka w telefonie.
- Czemu dzwonisz tak wcześnie? Coś się stało Lizz?
- Ehh... – westchnął głęboko i na chwilę zamilknął, szukając odpowiednich słów – Tayed... Dlaczego Lizz bierze leki?
- Willy... – zaczął głos w słuchawce.
- Wiem. – przerwał natychmiastowo William – Rozmawialiśmy już wiele razy na ten temat... Ale zrozum, że ja już nie daję rady. Pozwól mi chociaż zrozumieć co do diabła się dzieje... To jest moja siostra. Błagam cię Tayed... Nie mogę znieść już cierpienia na jej twarzy...
Zapadła cisza. Długa. Głęboka. Obustronna. A jednak dało się wyczuć boleść, która tak dotkliwie odbijała się na nich obu.
- Będę za kilkanaście minut.
Biib... biiib... biiib...
Telefon odbił się od stołu i zamilknął. Podobnie jak William, który usiadł na krześle i wlepił spojrzenie swych fiołkowych oczu w sufit. Sine powieki, które od dawna nie zaznały snu, powoli opadły na te smutne oczy.
Czekał.

***

Tayed nie kłamał. Nie więcej jak piętnaście minut później zapukał do drzwi ich domu. William wyszedł mu na spotkanie.
- Chłopcze... Od jak dawna nie spałeś? – wyrwało się spomiędzy warg mężczyzny, kiedy ujrzał przed swoimi oczyma nastolatka.
- Wejdziesz, czy będziemy rozmawiać w progu o moim marnym wyglądzie? – Willy uśmiechnął się lekko i wpuścił do domu przyjaciela.
Weszli oboje do kuchni. Canavan usiadł przy stole, natomiast brat Lizz przygotował kubki na herbatę i kawę. Kiedy wykonywał owe czynności, w pomieszczeniu dźwięczała nieprzyjemnie żelazna cisza, jak gdyby żaden z nich nie miał nic do powiedzenia. A przecież Willy miał tysiące pytań, a Tayed tak wiele odpowiedzi na nie.
Usiadł, podając mężczyźnie kubek. Milczenie rozrywało ich wnętrza. Było tak niezwykle bolesne. Jeszcze bardziej, niż czekająca ich rozmowa.
- A więc...? – zaczął Tayed.
- Więc co...?
- Pytaj o co chcesz. Nie ma sensu, bym w tej chwili przed tobą cokolwiek ukrywał. Zdaje się, że sama Lizzy nie stara się już tego przed tobą ukrywać. – westchnął ciężko, spuszczając wzrok. Jego brwi ściągnęły się ku sobie, kiedy czekał na bolesne pytania.
- O co mam pytać? Opowiedz mi wszystko, co wiesz... Tak będzie najlepiej. – burknął pod nosem chłopak, podnosząc na mężczyznę swe oczy. Ich spojrzenia się spotkały. Tayed zląkł się z lekka, jednakowoż chwilę potem, mieszając kawę, zaczął mówić:
- Elizabeth choruje na schizofrenię paranoidalną. Co prawda... Nie do tego stopnia, że widzi na każdym kroku smoki i słyszy wrzaski. Bierze leki psychotropowe... To był powód, dla którego mnie rzuciła. Znalazłem przypadkowo w jej plecaku prochy. Stwierdziła, że to koniec... Właściwie sam nie wiem dlaczego. Podejrzewam, że chciała to ukryć przed całym światem.
- To dlatego krzyczy po nocach?
- Czekaj... Co? – Canavan znieruchomiał, a łyżeczka wypadła z jego ręki i z hukiem obiła się o stół – Willy... Jak często krzyczy?
- Ostatnimi czasy... Co noc. W dodatku zamyka pokój, więc nawet nie mogę wejść i sprawdzić co się dzieje.
- Jasna cholera... – warknął Tayed, waląc pięścią w stół. Jego oblicze wykrzywił ból. Dwudniowy zarost i cienie pod oczami sprawiały, że wyglądał jak obłąkany. Cisnął plecakiem w kąt kuchni i poderwał się z krzesła, podchodząc pod okno. Szybko odwrócił się i wyszedł z pokoju.
- Ale Tayed czekaj...! – krzyknął za nim Willy, podrywając się z krzesła.
- Elizabeth! – darł się mężczyzna, waląc pięściami w drzwi pokoju byłej – Otwórz te pieprzone drzwi! LIZZ!
- Pierdol się! – dobiegło jak grom zza drzwi.
- LIZZ OTWÓRZ TE CHOLERNE DRZWI. WIEM, ŻE PRZESTAŁAŚ BRAĆ LEKI, BO CHCESZ POKAZAĆ ŚWIATU, JAKA NIEZWYCIĘŻONA JESTEŚ, ALE TO NIE MA SENSU... WIĘC OTWÓRZ TE PIEPRZONE DRZWI, BO JE WY...
Szczęk zamka. Skrzyp drzwi. Przerażona, blada twarz wyjrzała zza nich, a puste, wygasłe fiołkowe oczy spojrzały a twarz mężczyzny, którego zarost postarzał.
- Skąd...? – wyrwało się spomiędzy pełnych, sinych ust kobiety, która sama nie była w stanie uwierzyć temu, co przed chwilą usłyszała.
Ale zdziwienie tym bardziej się poszerzyło, kiedy nagle znalazła się w objęciach tego samego mężczyzny, który przed chwilą na nią wrzeszczał. Czuła wówczas przerażenie... Ale ustąpiło ono miejsca poczuciu niezwykle ogromnego bezpieczeństwa, kiedy znalazła się w ramionach Tayeda.
- Puść mnie... – wyrwało się cicho z jej wnętrza, bowiem tak naprawdę chciała, aby trzymał ją już tak wieczność.
- Nigdy. Nigdy więcej cię nie zostawię. Rozumiesz? Nie pozwolę na to, abyś sama się męczyła z tym. Możesz mnie nienawidzić. Możesz mnie wyzywać. Możesz wyklinać. Ale nie odstąpię cię. Ani teraz... Ani już nigdy. – jego głos był ciepły. Niezwykle ciepły i przyjemny. Zniżał się z każdym słowem i był co chwila słodszy, przepełniony głębszą troską.
- Kocham cię... – szepnęła Lizz, po czym po jej policzkach zaczęły spływać łzy, mocząc koszulkę mężczyzny. Wbiła się w niego mocniej, obejmując w pasie i wtulając twarz w tors.
Poczuła, jak mężczyzna całuje jej głowę i wdycha zapach jej zmarnowanych włosów.

- Mówiłem przecież, że sprawię, iż na nowo się we mnie zakochasz...

sobota, 4 maja 2013

- Rozdział VII -


 - Cześć Willy – rzekła na wejście do brata, który najwidoczniej wyczekiwał jej powrotu. „Czyżby ta kobieta znowu gdzieś wybyła?” rozniosło się dźwięcznym głosem po jej umyśle. Chłopak ubrany w za duży t-shirt i spodnie za kolana, nie wyglądał już tak samo, jak trzy lata temu. Urósł, nie był już tak dziecinny i zaczynał coraz bardziej zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje w domu. Mimo, iż miał zaledwie jedenaście lat, to już było widać, że z pewnością przerośnie swoją siostrę. Karin natomiast, która miała dwadzieścia  lat, wyglądała już na prawdziwą kobietę, o pięknych kształtach, jasnych włosach i dużych, fiołkowych oczach.
Uśmiech na chwilę rozpromienił jej oblicze, rozpościerając się na muślinowych wargach. Podeszła do chłopca, rozczochrała mu włosy, po czym zajrzała do salonu. Ich rodzicielki nie było.
- Jakiś facet przyszedł po nią i wyszła z nim. Nie mówiła gdzie. Ale była wystrojona, jak nigdy. – rzucił William, jak gdyby czytał w myślach siostry.
- Whoah. Czyżby nagle odnalazła swoją życiową pracę? – odrzekła i cicho parsknęła śmiechem – Idę do siebie. Jak będziesz czegoś potrzebował, to przyjdź. – mruknęła pod nosem, po czym weszła do swojego pokoju.
Walnęła się ociężałym ciałem na łóżku, kładąc się na plecach i zatopiła spojrzenie w białym suficie. I znów przed oczyma stanął jej tamten dzień...

***
Sierpniowe słońce lśniło niezłym blaskiem. Jak nigdy rozświetlało mroczne dni, które zwiastowały koniec wakacji. Uśmiech nie schodził z ludzkich twarzy, które zazwyczaj zdobiły same negatywne uczucia. Wszystko zdawało się współgrać ze sobą: rośliny, zwierzęta, woda, niebo, ziemia, ludzie...
Czyż jest coś piękniejszego do wyobrażenia? Ogromny Londyn, zwykle pełen zabiegania, braku czasu, strachu, pośpiechu – dziś cudowny, pochłonięty nieznanym nikomu czarem. Jak gdyby ktoś odmienił go, machnięciem różdżki. Złote słońce kleiło się lubo do twarzy, jego języki z lubością lizały oblicza przechodniów.
Dzień zapowiadał się wspaniale. Była godzina 10:28. Właściwie to jeszcze poranek. Wakacje chciały pożegnać dzieci w najlepszy sposób. Dla Karin i Tayed’a miał to być najlepszy dzień, jaki w te wakacje wspólnie spędzą. Tay wystawał pod jej oknem już od dziewiątej, nachalnie się dobijając do niej.
- Jasna cholera! – warknęła, otwierając okno – Nienormalny jesteś idioto?
Wargi Tay’a wykrzywił cudowny uśmiech. Czarne kłaki rozwiał wiatr. Ach.. Jej młody bóg, którym była tak ogromnie zafascynowana.
- Panie Canavan. Jest dziewiąta godzina. Dama potrzebuje czasu, żeby wyglądać pięknie.
- Ależ oczywiście, panienko Elizabeth. – rzekł do niej z pełnym szacunkiem, po czym skłonił się niczym pokorny kamerdyner. – Panienka zrobiłaby swemu lokajowi tę przysługę i wychyliła się lekko?
Lizz lekko zdezorientowana, nachyliła się. Tayed podszedł, jak gdyby chciał jej coś powiedzieć na ucho, po czym jego wargi zatopiły się lubieżnie w ustach dziewczyny. Na chwilę. Można powiedzieć... Ot tak, na dzień dobry. Twarz dziewczyny zalał lekki rumieniec, kiedy odklejali się od siebie.
- Czekaj tu, sługo. – rzekła doń i oboje wybuchli śmiechem. Lizz zamknęła okno, po czym ubrała się i uczesała. Wrzuciła do plecaka prowiant, który naszykowała wieczorem i wyszła z domu, zostawiając kartkę Williamowi, że wróci wieczorem, oraz informację, że w lodówce ma obiad, a na stole jest dla niego śniadanie.
Wyszła przed dom, gdzie czekał na nią Tay. Chwycili się za ręce i wolnym krokiem, nigdzie się nie spiesząc poszli przed siebie. Pierwszym ich punktem był stary teatr, w którym dzisiaj odbywało się spotkanie grupy teatralnej.
- Cholera. Jesteśmy spóźnieni – burknęła Lizz, ściągając brwi.
- Ciekawe, czyja to wina...
- Co ty insynuujesz?
- Jaa? Nie, ja nic nie insynuuję. To przecież ja się się zbierałem rok. – wargi chłopaka wygięły się w zawadiackim uśmiechu, którego Karin z jednej strony nienawidziła, a z drugiej kochała.
Zaczęli biec, aby zdążyć an próbę. Wpadli do teatru zadyszani, ale jak zwykle roześmiani od ucha do ucha.
- Nie no. A tak serio? – warknął na nich Sam, stojąc na scenie i spoglądając na nich. – Poważni jesteście? Świetnie. Dwaj debile, szczerzący się jak głupi do sera. Co was tak bawi do jasnej cholery? – chłopak był poirytowany, widząc roześmiane twarze spóźnionych.
Lizz i Tayed spojrzeli po sobie, po czym stanęli na baczność i zasalutowali do Sam’a.
- Panie generale! – krzyknął Tay.
- Meldujemy swoją obecność! – ryknęła za nim Karin.
- Elizabeth była skupiona na ubieraniu się, a wcześnie na spaniu!
- Jasne. Moja wina. – rzekła dziewczyna, po czym szturchnęła Tayed’a w ramię i oboje wybuchli jeszcze większym śmiechem. Wraz z nimi roześmiała się siódemka osób obecnych na sali. Nawet wargi Sam’a wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, bowiem dowódca owej grupy nie chciał za żadne skarby dać po sobie poznać, iż tak dziecinne rzeczy go bawią.
- Przestańcie się wygłupiać i chodźcie tutaj – rzucił do nich w końcu, parskając śmiechem. Tayed złapał za rękę Lizzy, po czym oboje szybko zajęli miejsca.
- A więc jak mówiłem, dzisiaj wystawiamy nasz pierwszy spektakl. Podjęliśmy się zrealizowania dramatu Shakespeare’a, a mianowicie chodzi mi o „Romeo i Julię”.  Za chwilę odbędzie się próba generalna. Mam nadzieję, że każdy z was pamięta swoje kwestie i nie przyniesiecie mi wstydu. Nie mam zamiaru świecić za was oczami – mówił Sam, zerkając na wszystkich karcącym wzrokiem, a w szczególności na zakochaną parę, która oczywiście śmiała się, zamiast słuchać. Chłopak załamał ręce, po czym wszyscy przystąpili do próby.
***
Światła w starym teatrze rozbłysnęły. Smukła sylwetka Sam’a, który odziany był w cudowny frak, białe rękawiczki i czyste, lśniące buty spoglądał piwnymi oczyma, pełnymi niewiarygodnej empatii na niemałe zbiorowisko ludzi. Zaczesane blond włosy mieniły się drobnymi diamentami w blasku reflektorów. Wargi wyginały się w powalającym uśmiechu, odsłaniając białe, proste zęby chłopaka.
- Panie i panowie! – rozległ się sympatyczny głos Sam’a na Sali, wydobywając się z, o dziwo, działających głośników – Chłopcy, oraz dziewczęta, a także dzieci! Witamy serdecznie na debiutanckim występie grupy teatralnej Sine Verbo, która wystawi dzisiaj, przed wami, Shakespeare’owski dramat, wszystkim z pewnością znany, pod tytułem: „Romeo i Julia”! Niechaj więc odsłonią się kurtyny, by zaprowadzić was w świat zakazanej miłości! – zakończył swą mowę ukłonem, po czym światła na sali zgasły.
- Niechaj rozpocznie się zmysłowy bal!
I światła powoli zaczęły rozjaśniać salę, budząc ją do życia, na tle wypowiadanego pięknym sopranem prologu.

***
Delikatnie promienie reflektorów padały w jedno miejsce – na Julię, leżącą martwą w swym grobie, usłanym pięknymi białymi irysami. Leżała ze złożonymi, jak gdyby do modlitwy rękoma. Blady aksamit powiek, powlekany wachlarzem gęstych, czarnych rzęs, zasłaniał drobne iskierki fioletowych jej oczu. Blond włosy, ułożone w loki, wyszczuplały jej smukłą, porcelanową twarz. Ubrana była w piękną, delikatnie różową suknię, na której także leżało kilka irysów. Blask reflektorów oświetlał jej oblicze tak, że wydawało się, iż zdobią ją cudowne brylanty. Muślinowe, bezwstydne wargi lekko wyginały się w tryumfalnym uśmiechu. Wszystko na sali wydawało się być ze sobą w czystej harmonii. Cicha melodia snuła się gdzieś za plecami widzów, w oczach których cicho skrzyły się łzy. Nagle... Ową ciszę zmącił czyjś krzyk. Głośnie: „Julio!” rozdarło nagle powietrze, niczym sztylet przebija się przez ludzkie serce. Romeo, zbłąkany, oszołomiony biegł pospiesznym krokiem, po czym zaczął zwalniać. W szafirze jego oczu zalśnił blask diamentowych łez. Padł na kolana u boku swej Julii. Kosmyki kruczoczarnych włosów opadły na jego wykrzywioną bólem twarz. Jego dłonie przesunęły się po dłoniach Julii, a lubieżne oczy, mącone gehenną, wpatrywały się w jej porcelanową, uśpioną twarz. Rozwarł lekko usta, po czym z gardła jego wydarły się słowa:

„Tu sobie stałą założę siedzibę,
Gdy z tego ciała znużonego światem Los
Otrząsnę jarzmo gwiazd zawistnych. Oczy,
Spojrzyjcie po raz ostatni! ramiona,
Po raz ostatni zegnijcie się w uścisk!
A wy, podwoje tchu, zapieczętujcie
Pocałowaniem akt sojuszu z śmiercią
Na wieczne czasy mający się zawrzeć!
Pójdź, ty niesmaczny, cierpki przewodniku!
Blady sterniku, pójdź rzucić o skały
Falami życia skołataną łódkę!
Do ciebie, Julio!”

I upił łyk trucizny, krzycząc na koniec:

„Walny aptekarzu!
Płyn twój skutkuje: całując — umieram.”

I wraz z pocałunkiem, oddanym na ustach jego ukochanej powoli osunął się na jej suknię, zamierając, w trwożnym, ale jakże wspaniałym marzeniu, by spędzić ze swą piękną Julią wieczność... Na zielonych niwach, nad spokojnymi wodami. Ona – pani jego życia, wyglądająca jak żywa, porcelanowa laleczka... On? Zwykły, pokorny chłopiec, a w oczach jej młody bóg.

***
Oczy, wyrwanej z marzycielskiego snu Julii rozbłysnęły swym fiołkowym blaskiem, który poniósł się po widowni. Wargi zadrżały, porwane w szaleńczy taniec ze strachem, który chwycił serce Julii. Chciała mówić, ale słowa nie potrafiły wydobyć się spomiędzy jej ust. Patrzyła cichym, pokornym wzrokiem, na swego sługę... Sługę, który był bogiem jej życia. Zimna dłoń ujęła jego twarz, która już spała snem wiecznym, po czym lekko obróciła ją w swą stronę i oddała na ustach jego pocałunek, którym zapieczętowała ich wieczność. I głos jej drżący w końcu wydobył się z gardła:
„Twe usta ciepłe.”
Z głośników wydobył się baryton:
„Gdzie to? Pokaż chłopcze.”
Ona zaś uśmiechnęła się, wsuwając drobne palce między kosmyki włosów swego Romea.

„Idą, czas kończyć.”
Mówiła, chwytając sztylet Romea.
„Zbawczy puginale!
Tu twoje miejsce.”
I przebiła swe serce ostrzem, które otwierało dlań drogę do wieczności ze swym ukochanym.
„Tkwij w tym futerale.”
I padła na ciało swego Romea, odchodząc wraz z nim w cichym, zbawczym śnie...
Na wieki.

***
Kiedy aktorzy wyszli na scenę, powitała ich burza oklasków. Tłum twarzy, po policzkach których ciekły łzy z zachwytem spoglądał na nowicjuszy. Lizz ścisnęła mocno rękę Tayed’a. Chociaż wypadałoby powiedzieć raczej, iż Julia ścisnęła dłoń Romea, gdyż to właśnie oni odegrali główne role w owym przedstawieniu. Wszyscy wznieśli do góry ręce, po czym skłonili się nisko. W tle rozbrzmiała muzyka. Sam wyszedł na scenę, błyszcząc swym cudownym uśmiechem.
- Dziękujemy państwu! Mamy nadzieję, iż debiutancki występ grupy Sine Verbo podobał się wam i że zobaczymy się na kolejnych występach! Na dziś to już wszystko, zatem żegnamy się z wami. Do następnego razu, mili państwo! – i kurtyny zasłoniły scenę, zaś na sali rozbrzmiał ogromny gwar, z którego dało się słyszeć wiele zachwytów i pełnego podziwu dla młodych aktorów.
Za kurtyną także zapanował obłęd. Sam był dumny ze swych podopiecznych i każdego z osobna chwalił. Przechodząc do Karin i Tayed’a stwierdził, iż sam uronił kilka łez podczas ostatniej sceny. Grupa przebrała się, po czym wszyscy chcieli iść do jakiegoś baru, na małe piwko. Jedynie Lizz i Tay odmówili, wymigując się innymi zajęciami. Po cichu uciekli z teatru, ruszając przed siebie. Uśmiech nie schodził z ich twarzy, kiedy szli szybkim krokiem, otuleni przez ciepłe promienie zachodzącego, sierpniowego słońca. Szli w miejsce, w którym nie było wielu ludzi. Na swoje wzgórze, na którym rósł potężny dąb. Wspięli się na swoje ciche wzgórze i siedli pod drzewem, wtuleni w siebie, lekko dysząc, zmęczeni dniem.
Mijały chwile. Spokojne i błogie. Gdy serca uspokoiły się, Lizz wstała, zbiegając po wzgórzu w dół.
- W plecaku jest mój notes. Napisałam coś dla ciebie!  - krzyknęła z dołu, do chłopaka, uśmiechając się promiennie.
Tayed wyciągnął gruby notes, oprawiony w skórzaną okładkę, po czym otworzył na zaznaczonej przez Lizzy stronie. Uśmiech wygiął wargi chłopaka, gdy przeczytał krótki wiersz Karin. Krótki wiersz o nim. Rozwarł plecak, chcąc włożyć do niego notes, kiedy coś przykuło jego uwagę. Wsadził rękę to wnętrza, po czym wyciągnął z niego buteleczkę, na której widniał napis: „Promazyna”. Ściągnął brwi, a uśmiech an jego wargach zgasł.
Lizz obróciła się w stronę Tay’a i, widząc jego minę, oraz butelkę Promazyny w ręku, szybko wbiegła na górę i wyrwała mu ją z rąk, ciskając w plecak.
- Bierzesz leki psychotropowe? – rzekł zduszonym głosem chłopak.
- Nic ci do tego. – warknęła do niego, zasuwając zamek plecaka.
- Czy to ma związek z powodem, dla którego wylądowałaś w szpitalu i z tymi papierami, które leżały na twoim łóżku?
- Chwila... Czytałeś moje papiery? – poczuła, jak nagła furia wzbiera się w jej wnętrzu.
- Zerknąłem tylko właściwie... Lizz... Zrozum, że ja chcę ci pomóc. Nie wiedziałem, że jesteś... Uhm... No że... – Tay zaczął się plątać, nie potrafiąc znaleźć określenia, które byłoby adekwatne to sytuacji.
- Że jestem psychiczna? To chciałeś powiedzieć? Tak, rzuciło mi się na mózg. Jestem chora psychiczne i musze brać prochy, żeby się nie pogorszyło.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- A chcesz żyć z psychiczną panienką, która kreuje sobie swój własny, plugawy światek? – krzyknęła w jego stronę, rozwierając swe oczy, które zaczęły się szklić.
- Ja... zawsze będę cię kochał... Nie obchodzi mnie to, co będzie stało na przeszkodzie.
- To już nie ma znaczenia Tayed. Jak mogłeś... To koniec. Nie chcę cię znać. Zniknij mi z oczu. Nie pojawiaj się w moim życiu już nigdy więcej. Znikaj i żyj tak, jakby mnie nigdy nie było w twoim zyciu.
- Poczekaj, opamiętaj się – podniósł swój głos chłopak, wstając. Chwycił Lizz za ramiona, chcąc przytulić ją do siebie, jednakże ta się wyrwała. Po jej policzkach spłynęły łzy. Zacisnęła wargi, po czym przeszła obok niego i puściła się biegiem przed siebie. Chciał ją gonić. Ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Patrzył przed siebie, na ponury zachód słońca, nie potrafiąc nic powiedzieć.
Pozostała jedynie samotność...
A towarzyszyło jej milczenie.

***
Karin skuliła się na swoim łóżku, powracając do szarej rzeczywistości. Rozwarła swe oczy, wbijając ich fiołkowy fiolet okno. Zacisnęła zęby, czując jak łzy, wraz z nawrotem wspomnień, wdzierają się do jej oczu, chcąc ukazać swój martwy blask światu.
Romeo i Julia przecież kończy się śmiercią bohaterów...
Jakże można zmienić zakończenie dramatu? Nie mógłby się przecież kończyć słowami: „Żyli długo i szczęśliwie”. To nie ta bajka. To nie była opowieść, o śpiącej królewnie, którą książę wybudził pocałunkiem z wiecznego snu.
Pozostała spróchniała rzeczywistość, powlekana nicością i bólem.

środa, 27 lutego 2013

- Rozdział VI -


Ciemność na szarych ulicach nocnego Londynu pogłębiała się coraz bardziej, pochłaniając smukłą sylwetkę Lizzy, jak gdyby chciała połknąć jej osobę, porwać w szaleńczy taniec, przy cudownych dźwiękach psychopatycznej melodii. Każda sekunda zdawała się być niewiarygodnie długa. Coś ściskało jej gardziel, a dłonie, wsunięte w kieszenie czarnego płaszcza machinalnie się zaciskały. Zaczęła zwalniać, aż w końcu stanęła, znajdując się za rogiem kolejnej z ulic, leżącej przy monopolowym. Powoli zaczęła unosić twarz w górę, aż fiołki jej smutnych oczu wzniosły się ku górze i zatrzymały się na samotnie lśniących na niebie gwiazdach, które coraz gęściej zaczęły przesłaniać chmury. Po jej mlecznobiałej cerze zaczęły spływać powoli krople deszczu, mieniąc się w brokacie gwiazd niczym małe, sztuczne brylanty. Dziwny uśmiech wykrzywił jej wargi, kiedy wyjmowała ręce z kieszeni i nasuwała na głowę kaptur. „Koszmar jest sensem mojej egzystencji... Ponoć rodzimy się po to, żeby umrzeć. Dlaczego więc aby doznać ukojenia muszę na Boga tak cierpieć?”
- Heh... Na Boga? Ciekawe gdzie jest ten wszystkim znany Bóg... – ciepły oddech, który wydobył się spomiędzy jej warg wraz z bolesnymi słowami, zmieszał się z chłodem nocnego powietrza tworząc parę, która chwilę potem się ulotniła.
Szmer deszczu zaczął być coraz głośniejszy. Potężne krople dudniły odbijając się od betonowego chodnika, którym szła Karin. Tafla powstająca na podłożu wyglądała niczym mieniące się brokatem szkło. Dziewczyna zapatrzona szybkim krokiem zmierzała do domu. W pewnym momencie szmer deszczu przerwał, dochodzące z kieszeni kurtki dźwięki „Lie, lie, lie” SOAD’u. Ustawione wibracje stanowczo nalegały, aby telefon został odebrany. Pokręciła lekko głową, po czym stanęła pod zadaszeniem nocnego i spojrzała na wyświetlacz.
Tayed.
Ściągnęła ku sobie brwi. Jej spojrzenie wbite było w ekran telefonu, a kciuk błądził po klawiszach.
Odrzucono.
Cisnęła komórkę z powrotem w kieszeń i weszła do nocnego. Powitał ją dźwięk dzwoneczków i unoszący się wokół dym papierosowy, oraz smród piwa. Lekko zadrżała, po czym zsunęła z głowy kaptur. Jasne włosy wypadły spod kaptura, okalając jej twarz.
- Dobry wieczór – wymamrotała pod nosem, podchodząc do kasy. Kobieta, wyglądająca na około trzydzieści dwa lata, z ostrą tapetą na twarzy, o blond włosach i niezgrabnych, krągłych kształtach, a także utlenionych włosach przywitała ją chłodnym, przenikliwym spojrzeniem. Odsłaniała żółtawe zęby, żując głośno gumę. Lizz podniosła jedną z brwi, widząc jak kobieta nieskromnie eksponuje swój biust. Zgryźliwe opinie na jej temat pozostały w głowie dziewczyny.
- Co podać? – warknęła jak gdyby z łaską kobieta, patrząc pogardliwie na młodą twarz dziewczyny. Powieki, powlekane wachlarzem rzęs do połowy zakryły jej oczy. Fiołkowe oczy rozejrzały się po wyposażeniu sklepu. Kiedy chciała już odpowiedzieć, z rogu sklepu rozbrzmiał głośny śmiech kilku facetów. Lizz poczuła jak jej ręce zadrżały. Odchrząknęła cicho pod nosem i spojrzała na kasjerkę, która z ponętnym uśmiechem, godnym pierwszej lepszej prostytutki, patrzyła na pijanych mężczyzn. Karin miała ochotę wykonać jednoznaczny gest, spowodowany zażenowaniem, wywołanym przez zachowanie kobiety.
- Ehh... Poproszę puszkę Redd’sa i butelką Sprite’a – rzekła w końcu. Kobylasta baba opornie się ruszyła w stronę półki. Ściągnęła zeń oba napoje i położyła na blacie. Lizz zgarnęła je zgrabnym ruchem i położyła na ladzie pieniądze, po czym odwróciła się na pięcie, zarzuciła na głowę kaptur i wyszła ze sklepu, który także na pożegnanie jej rozbrzmiał cicho dzwoneczkami.
Znowu znalazła się na tej samej szarej ulicy. Ruszyła, wychodząc spod zadaszenia w głębię nocy, która pożerała ją swą czernią. Jej postura tonęła w kłębiących się wokół kroplach deszczu, które dudniły jeszcze głośniej niż uprzednio. Skręciła w kolejną ulicę i zwolniła kroku. Zagryzła lekko dolną wargę, czując jak jej dusza na nowo zostaje przemielana przez nieznaną siłę. To co się działo było czystym absurdem. Irracjonalizm był nieodzownym elementem jej wypłowiałego, skażonego wiecznym skurwysyństwem życia.
Stanęła jak wryta, a jej źrenice zawęziły się, kiedy usłyszała za sobą ten sam rechot, co w nocnym. Obróciła lekko głowę, spoglądając za siebie. Trzech dorosłych i w dodatku ostro nachlanych mężczyzn szło za nią, głośno wykrzykując, śmiejąc się i pogwizdując.
- Eeej! Maleńka! Zaczekaj no! – krzyczał prawdopodobnie ten najbardziej schlany, szczerząc się jak głupi do sera i chwiejąc jak świnia na ostrym zakręcie – Chodź się z nami zabawić!
Karin przygryzła dolną wargę, po czym odwróciła się i szybkim krokiem znowu ruszyła przed siebie, starając się zgubić mężczyzn. Za rogiem zaczęła biec, mając nadzieję, że im ucieknie. Kiedy już miała pewność, że jej nie śledzą, zatrzymała się. Oparła się o słup, ciężko oddychając. W momencie, gdy jej oddech się wyrównał, wyprostowała się i już chciała iść, kiedy...
- Ej no, słodka... Co taka ślicznotka robi sama po nocy? – żółte zęby, oraz dwie złote wstawki zalśniły, a smród z jego parszywej gęby wdarł się do nozdrzy dziewczyny, wypełniając je swym odorem. Trzech gości stało przed nią, spoglądając weń niczym dzika zwierzyna na ofiarę. Odwróciła się i już chciała biec, kiedy jeden z mężczyzn chwycił mocno jej nadgarstek i pociągnął całą siłą ku sobie. Przyległa do jego masywnego, obrzydliwego ciała. Czuła to masywne ciało pod swymi dłońmi. Oczywiście chciała się wyrwać, jednakże ten zbliżył swoją ohydną gębę do jej szyi. Jego obślizgłe wargi zaczęły po niej błądzić. Jęzor wysunął się z jego gęby i z lubością pieścił bladą powierzchnię jej szyi. Zaczęła się szarpać, wyrywać, kiedy to drugi wyciągnął zza paska nóż i przyłożył ostrze do jej szyi.  Inny chwycił ją za włosy i mocno pociągnął, a jej wrzask przeciął powietrze tak mocno, tak dźwięcznie, że gdyby tylko była to gęściej zamieszkana dzielnica, to na pewno ktoś by przyszedł jej z pomocą. W końcu zatkano jej i usta. Po smukłych, zaróżowiałych policzkach zaczęły spływać brylantowe łzy. Karin starała się krzyczeć, jednakże już nie mogła. Czuła jak mężczyźni dobierają się do jej ciała, jak łaszą się do jej nóg, dotykają intymnych miejsc. Poczuła, jak nóż oddala się od jej gardzieli. Gość, który go trzymał, rozwarł szeroko jej płaszcz, a ostrze zaczęło z wolna rwać koszulkę, którą miała pod spodem. Trzeci, wyglądający na prawdziwego neandertala, chwycił jej udo i zaczął po nim sunąć swym ciężkim i szorstkim łapskiem. Kiedy jej bluzka przerwana już była na dwie części, dopadł najpierw jej bioder, po czym z wolna sunął w górę, w stronę jej piersi. Obie dłonie mocno chwyciły je, a jego obleśne wargi z lubością zaczęły wędrować po ich na wpół nagiej powierzchni. Po chwili Lizz poczuła, jak ktoś odrywa guzik z jej spodni i rozpina rozporek. Inna dłoń zanurkowała w tylną część jej spodni, dotykając jej pośladka. Gość prawdopodobnie chciał porwać bieliznę, którą miała na sobie, gdyż poczuła, jak zaczyna ją ciągnąć. Karin szlochała, czując jak krztusi się własnymi łzami. Szczerze powiedziawszy nie czuła obrzydzenia do nieznanych jej mężczyzn... O ile tak można było to bydło nazwać. Czuła obrzydzenie do samej siebie, które z każdą chwilą się pogłębiało.
W pewnym momencie zapanował dziwny gwar, czyjś dziki okrzyk huknął dźwięcznie. Uciążliwe szemranie deszczu zaczęło powoli irytować Lizz, która nie była w stanie zorientować się w sytuacji, która właśnie miała miejsce. Jeden z facetów padł na ziemię, prawdopodobnie nieprzytomny, pozostali dwaj rzucili się mu na pomoc. Czyjaś ciepła dłoń chwyciła jej nadgarstek i pociągnęła za sobą. Biegła mimowolnie, nie wiedzą w rzeczywistości co się dzieje. Po prostu goniła za tajemniczą postacią, a po jej polikach spływały łzy, zmieszane w kroplami sączącego się już rzadziej z nieba deszczu. Obrzydzona samą sobą, zakrywała na wpół nagie ciało płaszczem, który miała na sobie i po prostu biegła.
***
Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się w ciepłym pomieszczeniu. Owy jegomość, który przyprowadził ją w to miejsce zniknął z jej oczu, zanurzając się gdzieś w otchłaniach domu. Karin stała pośrodku pożartego przez półmrok korytarza, wbijając spojrzenie fiołkowych oczu w podłogę. Młody chłopak w końcu wynurzył się zza drzwi. Mokra, biała koszulka przylegała do jego ciała, uwydatniając lekkie zarysy mięśni rąk i brzucha. Z kosmyków dłuższych, kruczoczarnych włosów sączyła się kroplami woda. Oczy, lśniące niczym sztuczne szafiry, skierowane były w stronę Lizz, która nadal ociekała z deszczu. Pod jej stopami tworzyła się coraz większa kałuża.
- Ehh... Zdejmij te przemoczone łachy i połóż je tu. Rozwieszę je zaraz, a ty idź do salonu – mruknął do niej i odwracając wzrok, znów zanurzył się w innym pokoju.
Karin, zgodnie z poleceniami jegomościa, którego tożsamość najwidoczniej nadal nie mogła do niej dotrzeć, zdjęła płaszcz, buty i bluzkę, a właściwie jej resztki, po czym położyła je na stole obok. Zasłoniła rękoma przynajmniej część nagiego ciała i wolnym krokiem przeszła przez korytarz, po czym pchnęła drzwi prowadzące do salonu i zgrabnym krokiem zagłębiła się w pokój. Jej stopy natknęły się na miękki, jasnozielony dywan, na którym stała sofa, a przed nią stolik, na którym ustawiono wazon z kwiatami i półmisek z cukierkami. Dziewczyna usiadła na miękkiej kanapie, dość mocno skrępowana i zawstydzona. Chwyciła się za ramiona i potarła je dłońmi. Nierówny oddech wydobywał się spomiędzy jej warg. Aksamit jasnych powiek opadł lekko i swobodnie na jej fiołkowe oczy, a ona skuliła się lekko. I kiedy tak siedziała, czując jak jej oczy zaczynają piec od wzbierających się weń łez, poczuła jak coś opada na jej ramiona. Podniosła oblicze i dostrzegła na sobie ciepły koc, barwy wyblakłej żółci, a obok niej, złożoną w równą kostkę bluzkę.
Jej oczy z wolna zaczęły się przenosić na osobę, która ją tu przyprowadziła, a która akurat siadała na krześle po przeciwnej stronie stolika.
- Tayed... – wyrwało się spomiędzy jej ust, kiedy jej oczy się nagle rozszerzały - ..uhm... ja...
- Jesteś nieodpowiedzialną, nierozgarniętą i na dodatek niezastanawiającą się nad konsekwencjami własnych czynów idiotką. Wiesz o tym? – warknął chłopak przez zaciśnięte zęby, przeczesując palcami mokre, kruczoczarne włosy. Blade dłonie po chwili znalazły się na stoliku, splecione ze sobą poprzez palce. Przenikliwe spojrzenie szafirów, które tliły się w oczach chłopaka skierowane było w stronę Lizz.
Dziewczyna zacisnęła palce na kocu i owinęła się nim lekko. Opuściła wzrok a spomiędzy jej warg dobył się cichy zgrzyt zębów.
- Posłuchaj, skoro...
- Fakt, że nie jesteśmy już razem wcale nie jest powodem, dla którego miałbym się nie martwić o ciebie i o twoje życie, o które ty sama najwidoczniej nie jesteś w stanie zadbać.
Tay zaakcentował swoją krótką, zwięzłą wypowiedź cichym chrząknięciem, po czym zawiesił lekko głową, oddalając od dziewczyny wzrok.
- Mógłbyś nie wtrącać się w moje życie? Cholera, mam już dwadzieścia lat. Może czas przestać traktować mnie jak dziecko, co? – oburzona jego zachowaniem Lizz niemalże przeszła do krzyku, podnosząc ton swojego głosu.
- To może czas przestać się zachowywać jak dziecko?
Co to było? Jego spojrzenie było tak chłodne. Przerażało wręcz. Zaciśnięte wargi, spowite w cienką, poziomą kreskę nie były w stanie odpowiedzieć. Karin spojrzała na swoje stopy, a następnie przyłożyła dłoń do głowy i przymknęła oczy.
- Posłuchaj...
- Nie. To ty słuchaj. – dziewczyna zerwała się, wstając do pionu. Koc zsunął się z jej ramion i opadł na ziemię. Pierś zafalowała lekko, oddając przez to furię, jaka kłębiła się w dziewczynie – Dlaczego nie możesz pojąć, że to co było, minęło? To było zwykłe, cholerne zauroczenie. Zrozum to w końcu! Jesteś dla mnie w tej chwili zwykłym kumplem, z którym nie łączy mnie generalnie nic. Nigdy już się w tobie nie zakocham, kurwa zrozum to, co?!
I znowu coś, czego się nie spodziewała. Tayed opuścił lekko głowę, a kilka kosmyków opadło na jego twarz, przesłaniając oczy. Młodzieńcze wargi wygięły się w lekki, spokojny uśmiech, którego Lizz nie spodziewała się po tych słowach. Chłopak przechylił lekko głowę na bok, a kiedy wzdychał, uśmiech na jego wargach lekko się poszerzał.
- Głupia... – wyrwało się z jego ust, kiedy przenosił na nią swoje spojrzenie –Nawet nie wiesz ile jest absurdu w tym, co właśnie powiedziałaś.
- C-co...?
- To... – urwał na chwilę, podnosząc się i spojrzał w stronę okna – ...że sprawię... – powoli przenosił spojrzenie swych szafirów w jej stronę - ...iż na nowo się we mnie zakochasz.
***
Chłód marcowego, nocnego powietrza na nowo owiał jej ciało, kiedy wracała ulicami szarego Londynu do domu. Z trudem udało jej się uniknąć odprowadzenia przez Tay’a, ale na szczęście w końcu ją puścił, gdyż jej dom znajdował się właściwie dwie ulice dalej. Gwiazdy na nowo zapłonęły na granatowym niebie, zdobiąc je swym cudownym brokatem. Sztuczne diamenty skrzyły na tym skażonym grzechem ludzkości, pokrytym czarną szatą niebie. Zatrzymała się przed bramą, kładąc dłoń na klamce. Niczym pchnęła ją, poczuła jak coś dziwnego burzy się w jej wnętrzu. Ściągnęła ku sobie brwi i z całej siły pchnęła furtkę i weszła na chodnik, znajdujący się na podwórku jej domu.
- Sprawisz, że raz jeszcze się zakocham, co? – prychnęła idąc szybkim krokiem do domu. Weszła po kilku schodkach i stanęła przed drzwiami. Wsadziła klucz w drzwi i przekręciła go, zanurzając się w otchłaniach bólu i przeszłości.