„Dobry Jezu a nasz Panie, daj jej
wieczne spoczywanie...”
Żałobna pieśń rozbrzmiewała coraz
to głośniejszym echem w głowie Karin, która szła za samochodem wiozącym trumnę.
Willy ściskał mocno jej ramię, przygryzając do bólu i krwi wargi. Jej
nieprzytomne spojrzenie, tak dalekie od rzeczywistości, pusto i bezimiennie
wbijało się gdzieś w dal. Bolesne westchnienie poraziło jej ciało. Próbowała
zapłakać, jednakże nie potrafiła wydusić z siebie chociaż drobnej łezki.
Zapomniała już, czym jest smutek związany z utratą kogoś.
„W krainie życia będę widział
Boga...”
Boga...?
Jakiego znowu Boga?
On w ogóle istnieje?
Skoro tak, to czemu pozwala
cierpieć? Czemu nie ratuje ulęknionych, przesyconych codzienną gehenną dusz?
Dlaczego nie koi ich bólu? Nie wmówisz mi, że to próba... On po prostu nie
istnieje. A ta kobieta, której gamety posłużyły do powstania nowych istnień –
mnie i Williama – i tak trafi do piekła.
W końcu orszak zatrzymał się w
miejscu, które miało stać się nowym domem matki Lizz. Czuła na sobie krzywe
spojrzenia ludzi. Słyszała jak szeptali między sobą. Niedługo całe osiedle
będzie szumiało od absurdalnych plotek na jej temat. Ostatnie pożegnanie.
Pastor powiedział kilka słów, po czym trumnę złożono do ziemi i zakopano. Wokół
dzieci zaczęli gromadzić się ludzie, litując się nad sierotami i składając
„najszczersze wyrazy współczucia”. Karin nienawidziła tych fałszywych twarzy.
Siliła się na wymuszony smutek i żal po stracie matki, wysłuchując litościwych
słów „przyjaciół rodziny”. Tak naprawdę... Każdy myślał, iż przyczyną śmierci
ich rodzicielki były dzieci, dręczące ją psychicznie. Natomiast prawda, która
została tak szczelnie i hermetycznie opakowana i ukryta, nie mogła wyjść na
jaw. Nikt bowiem nie mógł się dowiedzieć, że wspaniała Mary Lily Goldenmayer
była prostytutką, a w dodatku narkotyzującą się alkoholiczką. Nikt przecież nie
musiał wiedzieć, że przedawkowała heroinę i zdechła w kącie łazienki, gdzie
znalazła ją córka. Przecież najłatwiej było wszystko zwalić na dzieci...
Niewinne dzieci, które przechodziły w domu piekło. W domu, do którego bały się
wracać.
„Go to the hell... And burn.”
Rzuciła białego irysa na grób
matki i odwróciwszy się, odeszła.
***
- Śmietnisko – skwitowała Karin,
wchodząc do pokoju, który zamieszkiwała dotąd jej matka. Niemiłosierna cisza
żelaznym prętem wierciła dziurę w jej wnętrzu. Boleśnie westchnąwszy zaczęła
sprzątać pomieszczenie.
W międzyczasie do domu wrócił
również Willy.
- Nie uważasz, że jednak zmarłemu
należy się odrobina szacunku? – spytał opierając się o framugę drzwi,
spoglądając jak jego siostra wyrzuca zdjęcie ich matki.
- Lizz to niemiłe z tw...
- Ta kobieta oskarżała mnie przez
cały ten czas o śmierć taty. Nienawidziła mnie za coś, czego nie zrobiłam.
Byłam mieszana z błotem, traktowana gorzej niż kobieta lekkich obyczajów, jaką
sama była. Jak mam ją teraz szanować? – Jej głos był jadowity i przerażający.
Poniekąd ją samą przerażał ten ton.
- Ehh... Sama mówiłaś...
- Ludzie się zmieniają, Williamie.
- Tayed na pewno by ci
wytłumaczył...
Jej serce drgnęło, kiedy tylko
usłyszała imię, którego z jednej strony tak głęboko nienawidziła, zaś z
drugiej... Nie mogła żyć w świadomości, że ten człowiek mógłby nie istnieć.
„Sprawię, iż na nowo się we mnie
zakochasz”.
Prychnęła niezadowolona,
zawiązując ostatni worek śmierci i nie dając po sobie poznać mieszanych uczuć,
jakie nią targały.
- Przydaj się na coś i wyrzuć
śmieci – rzuciła, przechodząc bezceremonialnie obok chłopaka. Dziwne
westchnienie wydobyło się z piersi jej brata, kiedy zbierał worki pełne śmieci
pozostałych po matce.
Lizz natomiast zabrała się za
robienie obiadu.
Oboje żyli tak, jakby nic
nieszczęśliwego wcale im się nie przydarzyło. Wręcz przeciwnie. Zdawało się,
jakoby Karin osiągała momentami apogeum radości. Nieprzejęta śmiercią matki,
egzystowała w naturalny dla siebie sposób...
A przynajmniej starała się
sprawiać wrażenie niewzruszonej i całkowicie apatycznej wobec tego zdarzenia.
Jednakowoż rzeczywistość otwierała przedeń swe ogromne wrota, gdy tylko
zapadała noc. Zwijając się z bólu i rozpaczy, długimi godzinami modliła się o
zbawiennie ukojenie dla duszy, słodką chwilę, która przerwałaby cierpkie
godziny gehenny. Ból zdawał się każdej nocy otwierać swe bramy szerzej. Wówczas
Lizz zaczęła zażywać środki nasenne, które pomagały... Do czasu.
Pewnej nocy krzyk Karin rozdarł powietrze,
rozcinając je niczym sztylet. William – będący już wówczas szesnastolatkiem –
zerwał się z łóżka, biegnąc do pokoju siostry. Siadając obok niej, długo
gładził jej włosy, szepcząc słowa otuchy, po czym całował jej czoło. I kiedy
wszystko ustawało, wracał do siebie, zostawiając ją ponownie sam na sam z
ogromem tego cierpienia. Były noce, kiedy Karin krzyczała po kilka razy,
następnie zaś zanosiła się płaczem, dopóki zmęczenie nie dało się jej we znaki
i nie pozwoliło usnąć.
- Potrzebujesz pomocy – stwierdził
któregoś listopadowego poranka Willy, gdy wspólnie jedli śniadanie. Z
przykrością spoglądał na twarz siostry, która w ciągu miesiąca postarzała się o
kilka lat. Oczy jej natomiast straciły swój dawny, radosny blask.
Podniosła spojrzenie fiołkowych
oczu znad miski z owsianką, jak gdyby nie dowierzała temu, co właśnie
usłyszała.
- Ehh. Spójrz na siebie. Wyglądasz
na dziesięć lat więcej niż masz. Prawie nie wychodzisz z domu. Unikasz
jakichkolwiek kontaktów międzyludzkich. Liz... W takim tempie zmienisz się
niedługo w warzywo. Niedługo i ciebie stracę... – mówił dosadnie, patrząc z
politowaniem na nędzną posturę siostry, przygarbionej nad śniadaniem.
- Dziękuję. Najadłam się –
warknęła, wstając od stołu i wrzucając do zlewu prawie w całości zapełnioną
owsianką miskę. Odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni.
Do uszu Williama dobiegł jedynie
trzask drewnianych drzwi i szczęk łóżka. Bolesne westchnienie wydobyło się z
jego wnętrza. Przygryzł dolną wargę, czując przeszywający ból. Jego ciało
drgnęło w momencie, gdy przeszedł przezeń dziwny impuls. Kilkukrotnie już
znajdował w jej pokoju leki, jednakowoż nigdy się do tego nie przyznał. Z jego
siostrą działo się coś dziwnego. Widział to każdego dnia. Coś działo się w jej
wnętrzu, buntowało się i stawało tej dziewczynie na drodze do normalnego
funkcjonowania. Wyjął z kieszeni swój telefon, po czym wybrał z listy kontaktów
numer do Tayed’a. Polubił chłopaka bardzo. Chociaż był starszy od niego o dziewięć
lat i czuł do niego respekt, to chłopak ten był dlań najlepszym kumplem. Mimo,
że jego siostra już nie była z nim, to on zaczął się coraz częściej kontaktować
z Tayed’em.
- Canavan, słucham. – zabrzmiał
dźwięcznie głos w słuchawce.
- Hej Tayed... Z tej strony
William. – rzekł z lekka zmieszany, słysząc zaspany głos chłopaka w telefonie.
- Czemu dzwonisz tak wcześnie? Coś
się stało Lizz?
- Ehh... – westchnął głęboko i na
chwilę zamilknął, szukając odpowiednich słów – Tayed... Dlaczego Lizz bierze
leki?
- Willy... – zaczął głos w
słuchawce.
- Wiem. – przerwał natychmiastowo
William – Rozmawialiśmy już wiele razy na ten temat... Ale zrozum, że ja już
nie daję rady. Pozwól mi chociaż zrozumieć co do diabła się dzieje... To jest
moja siostra. Błagam cię Tayed... Nie mogę znieść już cierpienia na jej
twarzy...
Zapadła cisza. Długa. Głęboka.
Obustronna. A jednak dało się wyczuć boleść, która tak dotkliwie odbijała się
na nich obu.
- Będę za kilkanaście minut.
Biib... biiib... biiib...
Telefon odbił się od stołu i
zamilknął. Podobnie jak William, który usiadł na krześle i wlepił spojrzenie
swych fiołkowych oczu w sufit. Sine powieki, które od dawna nie zaznały snu,
powoli opadły na te smutne oczy.
Czekał.
***
Tayed nie kłamał. Nie więcej jak
piętnaście minut później zapukał do drzwi ich domu. William wyszedł mu na spotkanie.
- Chłopcze... Od jak dawna nie
spałeś? – wyrwało się spomiędzy warg mężczyzny, kiedy ujrzał przed swoimi
oczyma nastolatka.
- Wejdziesz, czy będziemy
rozmawiać w progu o moim marnym wyglądzie? – Willy uśmiechnął się lekko i
wpuścił do domu przyjaciela.
Weszli oboje do kuchni. Canavan
usiadł przy stole, natomiast brat Lizz przygotował kubki na herbatę i kawę.
Kiedy wykonywał owe czynności, w pomieszczeniu dźwięczała nieprzyjemnie żelazna
cisza, jak gdyby żaden z nich nie miał nic do powiedzenia. A przecież Willy
miał tysiące pytań, a Tayed tak wiele odpowiedzi na nie.
Usiadł, podając mężczyźnie kubek.
Milczenie rozrywało ich wnętrza. Było tak niezwykle bolesne. Jeszcze bardziej,
niż czekająca ich rozmowa.
- A więc...? – zaczął Tayed.
- Więc co...?
- Pytaj o co chcesz. Nie ma sensu,
bym w tej chwili przed tobą cokolwiek ukrywał. Zdaje się, że sama Lizzy nie
stara się już tego przed tobą ukrywać. – westchnął ciężko, spuszczając wzrok.
Jego brwi ściągnęły się ku sobie, kiedy czekał na bolesne pytania.
- O co mam pytać? Opowiedz mi
wszystko, co wiesz... Tak będzie najlepiej. – burknął pod nosem chłopak,
podnosząc na mężczyznę swe oczy. Ich spojrzenia się spotkały. Tayed zląkł się z
lekka, jednakowoż chwilę potem, mieszając kawę, zaczął mówić:
- Elizabeth choruje na
schizofrenię paranoidalną. Co prawda... Nie do tego stopnia, że widzi na każdym
kroku smoki i słyszy wrzaski. Bierze leki psychotropowe... To był powód, dla
którego mnie rzuciła. Znalazłem przypadkowo w jej plecaku prochy. Stwierdziła,
że to koniec... Właściwie sam nie wiem dlaczego. Podejrzewam, że chciała to
ukryć przed całym światem.
- To dlatego krzyczy po nocach?
- Czekaj... Co? – Canavan
znieruchomiał, a łyżeczka wypadła z jego ręki i z hukiem obiła się o stół –
Willy... Jak często krzyczy?
- Ostatnimi czasy... Co noc. W
dodatku zamyka pokój, więc nawet nie mogę wejść i sprawdzić co się dzieje.
- Jasna cholera... – warknął Tayed,
waląc pięścią w stół. Jego oblicze wykrzywił ból. Dwudniowy zarost i cienie pod
oczami sprawiały, że wyglądał jak obłąkany. Cisnął plecakiem w kąt kuchni i
poderwał się z krzesła, podchodząc pod okno. Szybko odwrócił się i wyszedł z
pokoju.
- Ale Tayed czekaj...! – krzyknął za
nim Willy, podrywając się z krzesła.
- Elizabeth! – darł się mężczyzna,
waląc pięściami w drzwi pokoju byłej – Otwórz te pieprzone drzwi! LIZZ!
- Pierdol się! – dobiegło jak grom
zza drzwi.
- LIZZ OTWÓRZ TE CHOLERNE DRZWI.
WIEM, ŻE PRZESTAŁAŚ BRAĆ LEKI, BO CHCESZ POKAZAĆ ŚWIATU, JAKA NIEZWYCIĘŻONA
JESTEŚ, ALE TO NIE MA SENSU... WIĘC OTWÓRZ TE PIEPRZONE DRZWI, BO JE WY...
Szczęk zamka. Skrzyp drzwi.
Przerażona, blada twarz wyjrzała zza nich, a puste, wygasłe fiołkowe oczy
spojrzały a twarz mężczyzny, którego zarost postarzał.
- Skąd...? – wyrwało się spomiędzy
pełnych, sinych ust kobiety, która sama nie była w stanie uwierzyć temu, co
przed chwilą usłyszała.
Ale zdziwienie tym bardziej się
poszerzyło, kiedy nagle znalazła się w objęciach tego samego mężczyzny, który przed
chwilą na nią wrzeszczał. Czuła wówczas przerażenie... Ale ustąpiło ono miejsca
poczuciu niezwykle ogromnego bezpieczeństwa, kiedy znalazła się w ramionach
Tayeda.
- Puść mnie... – wyrwało się cicho
z jej wnętrza, bowiem tak naprawdę chciała, aby trzymał ją już tak wieczność.
- Nigdy. Nigdy więcej cię nie
zostawię. Rozumiesz? Nie pozwolę na to, abyś sama się męczyła z tym. Możesz
mnie nienawidzić. Możesz mnie wyzywać. Możesz wyklinać. Ale nie odstąpię cię.
Ani teraz... Ani już nigdy. – jego głos był ciepły. Niezwykle ciepły i przyjemny.
Zniżał się z każdym słowem i był co chwila słodszy, przepełniony głębszą
troską.
- Kocham cię... – szepnęła Lizz,
po czym po jej policzkach zaczęły spływać łzy, mocząc koszulkę mężczyzny. Wbiła
się w niego mocniej, obejmując w pasie i wtulając twarz w tors.
Poczuła, jak mężczyzna całuje jej
głowę i wdycha zapach jej zmarnowanych włosów.
- Mówiłem przecież, że sprawię, iż
na nowo się we mnie zakochasz...