środa, 31 października 2012

- Rozdział IV -


Lizz siedziała oparta o ścianę, wzdychając głęboko. Z uniesiona głową milczała, wsłuchana w ciszę, jaka rozlegała się między czterema ścianami. Nagle ów krępujący bezgłos przerwało skrzypienie łóżka, kiedy Willi zeskakiwał zeń, mając na nogach już buty. Karin przeniosła swój zatopiony w melancholii wzrok na chłopca, uśmiechając się bezimiennie, po czym wstała, czując jak jej ciało w kuriozalny sposób staje się ociężałe. Świat w jej oczach na chwilę ubrał się w aksamit czerni, a ona zachwiała się chwytając mocno ręką stołu.
Lęk wdarł się w niebieskie tęczówki Tayed’a, kiedy nagle podrywał się z parapetu i rzucał w stronę dziewczyny, porywając w żelazny uścisk jej ramię.
- Lizzy, co jest? – wyrwał się spomiędzy warg głos jego, odziany w cienką szatę strachu.
- Lizz! – okrzyk Will’iego rozniósł się po pokoju.
Dziewczyna zagryzła wargi i zmrużyła mocno oczy, zaciskając pięści. Na chwilę jej oddech się zatrzymał, a kiedy otwierała oczy, świat zaczął znów przybierać na kształtach i barwach. Poczuła jak coś ściska mocno jej ramię. Z wolna obróciła głowę, wtapiając na wpół nieobecny wzrok w chłopaka. Tay chwycił jej drugie ramię i zajrzał głęboko w jej oczy.
- Co się dzieje? – powtórzył, starając się wyłapać coś z jej oblicza.
Patrzyła weń jeszcze chwilę nieprzytomna, po czym świadomość jej nagle wróciła. Ściągnęła brwi i jęknęła lekko, czując jak palce dłoni chłopaka coraz mocniej zaciskają się na jej ramionach. Tayed drgnął, po czym rozluźnił dłonie, oglądając dokładnie twarz dziewczyny. Spuściła lekko wzrok, nie chcąc przyznać się, iż generalnie nie miała dziś czasu nawet zjeść porządnego obiadu. Chłopak wyłapał z jej lica pewne tego oznaki. Westchnął głęboko, po czym jego dłonie z wolna zaczęły się obsuwać po jej rękach, aż w końcu opadły. Obrócił się, wskoczył na parapet i zeskoczył z okna. Lizz wyjrzała zza framugi, spoglądając na Tay’a.
- Uda ci się zsunąć Williama w dół? Złapię go – mruknął do niej. Przytaknęła, po czym odwróciła się, by zawołać chłopca, lecz ten już obok niej stał, ciągając ją lekko za sweter. Ujrzała w jego oczach tumult i strach. Ale jedynie uśmiechnęła się do niego, przeczesując zwinnym ruchem dłoni jego włosy, po czym podsadziła go. Gdy już jego nogi zwisały z parapetu, chwyciła go mocno pod ramionami, po czym zaczęła spuszczać w dół, aż Tay złapał go i postawił na ziemi.
- Teraz ty - rzekł ku niej – Nie martw się. Złapię cię – dodał, uśmiechając się ciepło.
Karin posłała mu dość dziwne, przepełnione jakby grozą spojrzenie. Usiadła na parapecie, po czym zaczęła się zsuwać z wolna… Aż w końcu poczuła, jak ląduje w rękach chłopaka.
„Czemu jego ramiona są takie… przyjemne? Czemu czuję się w nich tak bezpieczna?” wiele myśli krążyło po jej jaźni, lecz ona chciała się ich pozbyć. Chciała je usunąć, odizolować od swego umysłu. Ale nie potrafiła.
- Mógłbyś mnie już puścić?
„Nie rób tego… błagam…”
- Trochę niezręcznie się czuję…
„Proszę… Pozwól mi czuć się tak błogo nadal…”
Tay chciał coś powiedzieć, jednakże głos uwiązł w jego krtani. Jedynie jego wargi w osobliwy sposób zadrżały.
- Puszczaj mnie no!
„Wiesz, że przecież tego nie chcę…”
Chłopak zagryzł mocniej wargi, by przemóc się i puścić dziewczynę. Jednakże ów zgryzota ustąpiła wnet miejsca spokojnemu, czułemu uśmiechowi. Skierował swe spojrzenie na chłopca, po czym chwycił go za rękę, posyłając mu pogodny i rozweselający uśmiech. Nagła radość wstąpiła na twarz Williama i rozstąpiła na chwilę ciemne chmury, jakie wisiały nad Karin.
- A więc chodźmy… - powiedział Tayed, przenosząc swe spojrzenie na dziewczynę.
Przytaknęła cicho, po czym ruszyli z wolna przed siebie.

***
Lizz chowała ręce w kieszeniach. Szli milcząc. Jedynie Willi czasem okazywał swoje zachwycenie wszystkim dookoła długimi, przeciągłymi westchnieniami. Dziewczyna czuła na sobie spojrzenie chłopaka, a mimo to ani razu nie popatrzyła się w jego stronę. Zastanawiała się, czemu jego oczy były tak… Przyjemne. Tak ciepłe.
Jego spojrzenie było niczym… Wzrok ojca. Zawsze pełne troski, opiekuńcze.
Karin zagryzła dolną wargę, czując jak jej oczy wilgotnieją na wspomnienie o tragicznej śmierci ojca. „Czy naprawdę musiało się tak stać?” przeleciało po jej jaźni, kiedy opuszczała swój wzrok na brukowany chodnik.
Do małżowin jej uszu zaczęły dopływać ciche dźwięki. Z każdym krokiem wesołe, pełne porywczości melodie stawały się głośniejsze. Lizz przeniosła spojrzenie swych fiołkowych oczu na Williama i ujrzała na jego obliczu radość. Bezimienny uśmiech przemknął po jej wargach, kiedy odwracała wzrok. Wyszli zza kolejnego rogu i oczom ich ukazał się plac, na którym rozstawione było wesołe miasteczko. Oczy chłopca zdawały się być o wiele większe niż zwykle i bardziej lśniące. Kiedyż Karin widziała podobną radość na jego twarzy? Ciche westchnienie wydobyło się spomiędzy jej warg.
Lizz chodziła do wesołego miasteczka, kiedy była mama. Razem z rodzicami przychodzili tu w tym okresie i wspólnie spędzali całe dnie na wspaniałej zabawie. Karin chciała zadać pytanie Tayed’owi, jednakże kiedy odwróciła się nikogo oprócz Williama obok niej było. Zaczęła przemykać swym wzrokiem między ludźmi w poszukiwaniu chłopaka, jednakże nigdzie go nie mogła znaleźć…
Coś ciężkiego zaczęło ciążyć w jej klatce piersiowej. Gdzie on był? Gdzie poszedł? Zostawił ją? Błądziła wzrokiem między kolejnymi personami, a jego nadal nie mogła znaleźć. W końcu czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jej głowie, a palce ów dłoni zanurzyły się między jej jasne włosy. Odwróciła twarz i ujrzała Tay’a przed sobą. Uśmiechał się lekko ku niej, przechylając na bok głowę. Wysunął palce swej dłoni spomiędzy kosmyków jej włosów, po czym wzniósł worek z żetonami – dużą ilością żetonów – które były wejściówkami na różne atrakcje.
- Obrobiłeś bank, że cię na to stać? – wyrwało się spomiędzy warg Lizz, kiedy na jej oblicze wdarło się nieukrywane zdziwienie.
- Hmm. Uznajmy,  że tak – odpowiedział, uroczo się śmiejąc.
Willi patrzył błagającym spojrzeniem na ogromną karuzelę. Tay chwycił chłopca i posadził na barana, po czym ruszył w stronę karuzeli. Poczekali chwilę, niczym się zatrzymała, po czym wszedł z chłopcem nań.
- Rozumiem,  że taki rycerz chciałby mieć swojego własnego ogiera, prawda? – zapytał Tayed, a kiedy chłopiec przytaknął posadził go na jego rumaku i zszedł z karuzeli. Rzucił mężczyźnie operującemu karuzelą dwa żetony, po czym ruszył w stronę Karin. Stanął u jej boku i spojrzał w stronę, w którą akurat patrzyła. A spoglądała na sporej wielkości kolejkę z przerażeniem i jednocześnie zachwytem w oczach. Tayed chwycił jej nadgarstek i ruszył spokojnym krokiem w stronę ów kolejny.
- Chwila! Czekaj! Hej!
- Niepotrzebnie stawiasz opór – mruknął chłopak kręcąc głową. Dał kobiecie siedzącej przy kolejne cześć żetonów, po czym wsiedli oboje w pierwszy wagonik.
- Chyba sobie żartujesz! Nie chcę umierać jeszcze! – jęczała dziewczyna, patrząc z przerażeniem przed siebie.
- Umrzemy razem.
- To akurat nie jest żadne pocieszenie – mruknęła zrezygnowana i kiedy dopięli pasy, wagoniki wolno ruszyły.
Powieki dziewczyny się zamknęły a ona wdusiła swoje ciało w siedzenie i zagryzła dolną wargę. Aczkolwiek poczuła, jak po chwili czyjeś ramię obejmuje ją i przyciska do swego ciała. Otworzyła oczy i ujrzała uśmiechającego się krzepiąco Tayed’a.
Jechali właśnie w górę. Lizz przeniosła spojrzenie swoich oczu w bok, wychylając się za poręcz i ujrzała przerażającą ją ogromną odległość od ziemi… I po chwili jej krzyk przeciął powietrze, gdy nagle z niewiarygodną prędkością zaczęli zjeżdżać w dół. Krzyczeli oboje. Oboje się śmiali.

***
I w taki sposób zaczął powoli mijać prawdopodobnie najwspanialszy dzień w jej życiu. Robili wszystko na co mieli ochotę. Jedli watę cukrową, jeździli na kolejkach, karuzelach… Byli praktycznie na wszystkich atrakcjach.
Nastał wieczór. Chłód październikowego powietrza owiewał ich ciała. Stali wpatrzeni w wielki Diabelski Młyn. W małym namiociku bilety sprzedawała zaspana dziewczyna. Tay podszedł do niej, rzucił resztę żetonów i wsiedli wszyscy troje do wnętrza jednej z przyczepionych do koła komórek. Karin siadła na jednym miejscu z bratem, zaś Tayed zasiadł naprzeciw nich. Koło z wolna ruszyło, a oni w milczeniu podziwiali wyłaniający się zza kolejnych budynków Londyn. Lizz nie widziała w życiu nic piękniejszego. Cudowne miasto, tak pięknie oświetlone nocą… Dziewczyna uśmiechała się bezimiennie, kiedy czuła jak Willi powoli osuwa się po jej ramieniu w dół. Położyła jego głowę na swoich kolanach i podciągnęła jego nogi, by mógł swobodnie spać. Jej fioletowe tęczówki skierowały się na Tayed’a, który siedział cicho, zamyślony… Uśmiechnięty… Nieobecny.
- Tay… - szepnęła nieśmiało opuszczając wzrok.
- Hmm? – wymruczał cicho przenosząc na nią spojrzenie swych łagodnych oczu.
- Dziękuję – odpowiedziała, a źrenice ich spotkały się, nie mogąc oderwać się od siebie.
A on? On jedynie uśmiechnął się lekko, przechylając na bok głowę. Karin poczuła jak jej policzki różowieją i spuściła spojrzenie, oddalając je od chłopaka. Ciche westchnienie wydobyło się spomiędzy jej warg, kiedy powracała wzrokiem do pięknego Londynu, który rozpościerał się za szybą.
- Ja… - wyrwało się spomiędzy jej ust - …nie powinniśmy się kolegować.
Brwi Tayed’a machinalnie się ściągnęły, kiedy kierował swe oczy na dziewczynę.
- Nic dobrego nie wyjdzie z tej znajomości. Jesteś sławny w całej szkole… Każda dziewczyna się za tobą ogląda. Co pomyślą o tobie, jeśli będą cię widywali ze mną? Nie mogę na to pozwolić – mówiła, a szept jej lekko roznosił się po wnętrzu przyczepki – Nie chcę, żebyś potem miał jakąś straszliwą opinię przeze mnie. Zrozum to, proszę…
- Lizz – mruknął, przerywając jej swoje wywody – W porządku.
- Co?
- Wszystko – rzucił, uśmiechając się lekko.
- Nie rozumiem…
- Lizzy… W porządku. Kocham cię.

Czuła, jak jej serce zaczyna stopniowo przyspieszać. Po chwili już czuła, jak wali w sposób, jakby chciało biegnąć. Biegnąć do tego chłopaka, wedrzeć się do jego klatki piersiowej i połączyć z jego sercem. Jej fiołkowe oczy lśniły blaskiem, jakiego nigdy wcześniej nie dało się w tych tęczówkach wyłapać. Wiedziała, że jej policzki niemiłosiernie się czerwienią, lecz ona nic nie mówiąc patrzyła oniemiała na niego. A on…? On nadal się uśmiechał lekko, jednakże jak wspaniale. Czemu on musiał być tak idealny? Czemu on? Czas przejażdżki powoli dobiegał końca. Tayed wstał, po czym nachylił się nad dziewczyną… I wargi jego delikatnie musnęły jej czoło. Kiedy oddalał swoje oblicze od niej, wsunął palce swych dłoni między kosmyki jej jasnych włosów i lekko przesunął palce między nimi.
Koło się zatrzymało. Lizz zbudziła brata. Zaspany chłopiec nie miał świadomości tego, co niedawno zaszło między tym dwojgiem. Wyszli z przyczepki i wolnym krokiem ruszyli przed siebie, wychodząc na nocne ulice Londynu. Szli w milczeniu. Karin trzymała Willi’ego za rękę i kroczyła wolno przed siebie, wiedząc że czeka ją spotkanie z szarą rzeczywistością. W jej jaźni rozgrywało się wiele przedstawień. Żadne jednak nie było w stanie wypłoszyć tego jednego.
Kierowali się w stronę przejścia. Tay zamyślony wszedł na ulicę nie widząc nadjeżdżającego tira. Źrenice dziewczyny nagle się pomniejszyły, kiedy przed jej oczami ukazała się ona sama. Chłopak spojrzał w bok… Kiedy Lizz rzuciła się w jego stronę, popychając go całymi swymi siłami. On chwycił ją mocno a siła Lizzy odrzuciła ich na dwa metry dalej, na część chodnika postawionej na środku ulicy.
Chłopak leżał na plecach, a ona na nim. Po chwili po jej policzkach zaczęły płynąc łzy, a w oczach jej lśniła frustracja. Zaczęła okładać jego klatkę piersiową pięściami, aż w końcu chwycił jej nadgarstki i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Dlaczego?! – wykrzyczała w jego twarz – Dlaczego chciałeś mnie zostawić?! Chciałeś tak po prostu odejść! Chciałeś mnie zostawić! Nie jestem idealna, ale postaram się być lepsza! – krzyczała, szlochając i zanosząc się płaczem – Czemu jesteś taki okrutny…? – jej głos stopniowo cichł, podobnie jak i płacz.
Jednakże po chwili… Świat jej nagle rozbłysnął milionem barw i dźwięków. Poczuła ciepły dotyk warg chłopca na swych ustach. Były gorące. Paliły. Podobnie jak i ręce. Przecież powinny być zimne? Czemu więc były tak chorobliwie ciepłe? A najgorsze w tym wszystkim było to… Że jej tak błogi stan odpowiadał. Nie chciała by Tayed odrywał swe wargi od jej ust, jednakże po chwili, która zdawała się być wspaniałą wiecznością, oddalił swe oblicze od dziewczyny, usiadł… I chwycił ją w swe żelazne objęcia, przyciskając do siebie mocno.
- Tay… duszę się…
- Nie zostawię cię. Nie oddam cię nikomu. Nigdy. – mruknął ku niej, pewnym, stanowczym głosem, a ramiona jego zdawały się być dla dziewczyny schronem. Zapewniały jej bezpieczeństwo. Kiedy puszczał ją i oddalał swe lico dalej, patrzył na dziewczynę głębokim, kochającym wzrokiem. Jej oczy błyszczały. Skrzyły prawdziwymi iskrami. Jej policzki płonęły, zarumienione. Ale jej to w tej chwili nie przeszkadzało. Chwycił jej twarz jedną dłonią i uśmiechnął się do niej…
Jak nigdy nikt inny.